© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   26.07.2016

Baba I: broda neapolitańska

Hiszpan Jusepe de Ribera namalował dziwną babę, my mamy babę polską, drożdżową i jest ona o wiele smaczniejsza.

Niech tu trochę będzie o babach, choć po prawdzie trudno w naszej epoce znaleźć nadmierną liczbę geniuszek (dobrze mówię po nowemu, co nie?) z pędzlem w ręku, choć była jakaś tam Rosalba i nie tylko. Ale daleko lepsza była (pardon – był) Ribera, Ribera Jusepe. Hiszpan, choć nie tylko. Ci, którzy liznęli dzieje malarstwa małym lizem, przedstawiają sobie zapewne, że był to Hiszpan kompletny, patentowany i okrutny, bo skoro Francuz jest namiętny, Włoch przebiegły, Anglik zimny, Polak mądry, a Rosjanin szkoda gadać, to okrutny jest Hiszpan. Poniekąd wynika to z jego obrazów, na których krew aortalna leje się z męczenników ciurkiem, a ich powykręcane stawy skrzypią podczas tortur jak liny okrętowe na flagowym okręcie Kolumba „Santa María”. Naturalnie, podczas burzy.  Tymczasem, przynajmniej tak się zdaje, Ribera był człek porządny, a Hiszpan niedoskonały, gdyż po trosze neapolitańczyk.

Wielki ten mąż urodził się był w Hiszpanii, w jakiejś zabitej deskami dziurze pod Walencją, lecz prędko – co u malarzy zwyczajne – wywiało go do Włoch, bawił między innymi w Bolonii i w Parmie.  Przy okazji przypominam, że Bolonia to nie tylko ojczyzna słynnego sosu, ale też wielkiej szkoły malarskiej powstałej pod dowództwem braci Carracci, a Parma to nie tylko ojczyzna równie sławnej szynki, ale też genialnych malarzy, Correggia i Parmigianina, którego Rosjanie nazywają Parmiezan. Nieco trąci serem.

W roku 1616, a więc u progu własnego ćwierćwiecza, Ribera przeprowadził się był na stałe do Neapolu i tam rozkwitł na dobre. Powiadają, że pewnego słonecznego dnia, jakich tam wiele wystawił był obraz na ulicę – aby ów wysechł. Jak znam życie, w Polsce by coś domalowali. A tam, jakoś nie, jakkolwiek uważa się, że neapolitański popolino, ze swoimi lazzaroni wielce jest skory do wszelkich głupot. Ale tłumek zrobił się niemały, co wpadło w oko promenującemu akurat po ulicach księciu, gdyż ówcześnie książęta właściwie bez przerwy przechadzali się ulicami swych miast, zapewne ze względów bezpieczeństwa. Ochrona kułakami rozepchnęła tłum i książę znalazł się w obliczu obrazu Ribery – i zachwycił się wielce. Było to „Męczeństwo św. Bartłomieja”. Od tej chwili już nigdy nie brakło naszemu malarzowi książęcej hojności.

Mijały lata, minęło ich nawet niemało, gdyż piętnaście, bo tyle trzeba było czekać nim do Neapolu zawitała niejaka Magdalena Ventura, sprowadzona – jak się zdaje – przez księcia Alcalá. Niby nic wielkiego: nazwisko chyba dość pospolite, które na język polski tłumaczy się jako „Szczęsna”. Ven ventura, ven y dura, jak – według nieśmiertelnego Liona Feuchtwangera – lubił sobie rzec Francisco Goya (y Lucientes). „Przyjdź szczęście, przyjdź i trwaj”. Niby wszystko OK, problem w tym, że pomieniona Magdalena chyba w ogóle szczęśliwa nie była. Widomo, że kobiety zakochują się przez uszy (tu bardziej czułem swe szanse), mężczyźni przez oczy. Znaczy to mniej więcej tyle, że mężczyzna powinien być mądry (a przynajmniej wymowny), a kobieta ładna. Dobrze też, gdy młoda. No i naturalnie, ta cała Magdalena ładna nie była. Właściwie to była brzydka. Przede wszystkim dlatego, że miała brodę. I taką właśnie postarzałą i brodatą wyobraził mistrz Jusepe. Nawet się podpisał – Josephus de Ribera Hispanus.

Wygląda strasznie, tzn. obrzydliwie. Rysy Magdalena ma surowe, do nagiej piesi tuli dziecko, obok figuruje chudy gość z wielkimi wąsami – musowo książę  Alcalá. W prawym (bądź lewym, w zależności, czy na nią spoglądamy, czy ona spogląda na nas) znajduje się jakieś kamienne coś, powiadają, że stela z napisem po łacinie „oto wielki cud natury”. Ogromnie to niesmaczne, miał mistrz oko do paskudztwa.

No, ale co mistrz to mistrz, bo wszelkie znaki na niebie i ziemi (znaki, bo całkowitej pewności nie mam, bo obraz w Toledo) wskazują, że mamy tu do czynienia z arcydziełem. Nieomylność rysunku, cudne zestrojenie kolorystyczne, w ogóle nie ma mowy. Jeśli ktoś powie inaczej, to z pewnością ma pusty łeb. Ale czy można do woli delektować się urokami formy, jeśli treść jest radykalnie obrzydliwa? Zresztą niekoniecznie radykalnie, za to dzieło Ribery radykalnie stawia konieczne pytanie o udział tego, co przedstawione w naszym odbiorze sztuki – i o jego stopień. To ważne pytanie w naszych rozmyślaniach o sztuce. Po prawdzie – najważniejsze. Dixi i baba z wozu.