© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   07.08.2015

Czerwony koń, czerwony koń

W tych felietonach bawiliśmy głównie w Rzymie, co nie dziwota, boć tam począł się barok i tam bije jego serce, przynajmniej jeśli chodzi o architekturę. Ale prędzej czy później trzeba zrobić sobie wakacje od Rzymu, przenieść się gdzie indziej – np. do Paryża, który też jest nieco barokowy za sprawą jakichś Mansartów i Perraultów. Ściślej: dwóch Mansartów i jednego Perraulta, bo drugi był bajkopisarzem. No, to zróbmy sobie mały wjazd do Paryża, przy czym słowo „wjazd” należy rozumieć jak najszerzej.

Oczywiście, trudno nie nadmienić, że najsłynniejszy polski wjazd (po naszemu: entrata) odbył Jerzy Ossoliński do Rzymu Anno Domini 1633 (notabene, jak trudno z tego Rzymu oddalić się choć na jeden felieton!). Polskie konie miały tam gubić złote podkowy. A powodujący nimi jeźdźcy tak oślepiali autochtonów blaskami drogich kamieni, iż rzymscy okuliści mieli nazajutrz siła roboty. Jednakże nasi posłowie urządzili sobie również końską defiladę w Paryżu, zresztą nie pierwszą, bo pierwsi byli ci, którzy przyjechali po Henryka Andegaweńskiego. A Krzysztof Opaliński, wojewoda poznański, i Wacław Leszczyński, biskup warmiński, przyjechali tu w 1644 r. po Marię Gonzagę dla Władysława IV.

Była ona Gonzagą tylko tytularnie, gdyż naprawdę nazywała się Marie de Nevers i była – jakbyśmy dziś powiedzieli – Kapetynżką, czyli wywodziła się z rodu o wiele dostojniejszego niż markizowe Mantui, którzy nieco trącili nuworyszem. Ożenek z nią był więc wielce zaszczytny dla Wazów, którym pochodzenie wychodziło słomą z butów. Rzecz w tym, że Maria zachodziła już w lata (była w wieku mniej więcej Chrystusowym), a nadto ciągnęła się za nią brzydka sprawa romansu z niejakim markizem de Cinq-Mars. Uwaga: na tle paryskiego dworu Maria nie mogła uchodzić za puszczalską. W końcu był to dwór pani de Rohan-Montbazon… Ale - słów parę o tym Cinq-Marsie.

Oryginalnie nazywał się on Henri d’Effiat i jego trącące łykiem pochodzenie groziło Marii okropnym mezaliansem. Tyle że był to chłopiec uderzającej urody, co wzbudziło zainteresowanie samego monarchy Ludwika XIII, tego od „Trzech muszkieterów”. Może to zdziwić wielu admiratorów tej świetnej powieści, ale dzielny ów król był homoseksualistą, co stało się oczywiste, gdy u kresu XIX stulecia ukazały się drukiem pamiętniki jego nadwornego medyka, niejakiego Herodarda. I właśnie tą drogą młody d’Effiat zrobił niemałą karierę, dochrapał się nawet (nie jestem pewien, czy chodziło tu o chrapanie, ale może i tak) stanowiska wielkiego koniuszego, stąd nazywano go panem Wielkim.

Od tego wszystkiego de Cinq-Mars mocno zgłupiał, nadął się jak bania i pękł z hukiem. Postanowił bowiem zamordować kardynała Richelieu i samemu posiąść władzę w państwie, którą tamten dzierżył z dyktatorską mocą. Ale Czerwony Kardynał rychło zwiedział się o planach pana Wielkiego i ambitnemu młodzianowi spadła głowa z karku. Król, po trochu sadysta, gdy mu powiedziano o egzekucji, miał rzec: „Ciekaw jestem, jak drygał na szafocie”. Historia to w sumie dość obrzydliwa, lecz na cóż literatura? W roku 1826 Alfred de Vigny napisał był słynną powieść pt. „Cinq-Mars”, w której bohatera tytułowego skroił na rycerza bez skazy i zmazy, jakkolwiek z pewnym splinem. Cinq-Mars bohaterem romantycznym – Boże, Ty to widzisz, a nie grzmisz!

W dniu przyjazdu polskich posłów Maria de Nevers, była kochanka markiza, a teraz królowa Polski, ubrała się pięknie, w efektowny staniczek i białą spódnicę z materii przetykanej srebrem. Niestety, na tę okazję spódnica była za krótka. Ale królowa i tak wyglądała nieźle, choć nigdy nie była uderzającej urody: miała piękne oczy i zęby, ot i tyle. Jaką zaś miała koszulkę, tego już nie wiem. W każdym razie dość już tej kostiumologii.

Orszak więc nadciągnął, szumnie, barwnie i na bogato, budząc wstyd we Francuzach, którzy nie wystąpili z odpowiednim przepychem. „Kroczył tam również – pisze w swych pamiętnikach Franciszka de Motteville, inteligentna pokojowa królowej Anny Austriaczki – jeden z przedniejszych oficerów, który jako oznakę swojej godności nosił trzy pióra przy kołpaku, a jego koń też był przystrojony w podobne pióra. Niektóre ich konie były pomalowane na czerwono, a moda ta, choć dziwaczna, nie raziła oczu”.

I tu pojawia się w tym felietonie pierwszy (wyjąwszy kwestie kostiumologiczne, ale to betka) problem godny historii sztuki. Czy w dawnej Polsce istniała sztuka malowania koni? Malarstwo końskie, czerwonofigurowe. Jeśli tak, to jakich używano pigmentów i gdzie go uczono? Czy na ten proceder miały wpływ obrazy Paola Uccella? Mam nadzieję, że przyszłość naszej dyscypliny odpowie na te ważkie pytania.