© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   18.01.2016

My Magnificent Five

Wychodząc naprzeciw tłumnym żądaniom naszego społeczeństwa, postanowiłem wreszcie ujawnić moje gusta. Oto moja pierwsza piątka barokowych arcydzieł.

Święta, święta i po świętach – w sumie nie było tak źle. Jednakże już idzie na nas coś o wiele okropniejszego, tzn. nowy rok. Nie mam pojęcia, po co święcimy fakt, że nasza narastająca starość, niedołęstwo i zazdrosna złośliwość znajdują wciąż rozszerzające się ujęcie cyfrowe (chyba trudno to powiedzieć zawilej, co nie?). Od ręki więc życzę wszystkim, aby nowy rok nie był wiele gorszy niż ten stary, choćby wydawało się, że Stary był wystarczająco zły.

W jednym wszakże zgadzam się z optymistami (skądinąd, optymizm to okropna i zakaźna choroba) – w tym, że jest to czas refleksji, podsumowań, bilansów itd., etc., itd. A że spodziewam się, iż każdy nowy rok będzie ostatni, bilanse moje dotyczą spraw ostatecznych i najważniejszych, czyli artystycznych. Ze wszystkich tworów nagiej małpy sztuka jest jeszcze najlepsza – czy lepiej: najmniej zła. Zadaję sobie oczywiście sprawę z subiektywizmu tego wyboru, ale nic mnie to nie obchodzi, bo to furda i piach. No, to lecę!

1)      „Oszust z asem karo” Georges’a de la Toura z Luwru.

Zawsze powtarzam, że Caravaggio i caravaggioniści najlepsi są wtedy, gdy nie do końca poddają się tyranii światłocienia, która (z wyjątkiem kilku obrazów samego Caravaggia) zmienia wszystko w banał. De la Tour jest trochę, a właściwie mocno odmienny. Jego – że tak powiem – zdumiewająco geometryzująca maniera całkiem zawiesza ów banał. W „Oszuście” nie jest może zbyt widoczna, ale kolory lśnią magicznym blaskiem, a gest złodzieja budzi podziw, a nawet udziela się. Niektórzy uczciwi na oko ludzie po powrocie do kraju zaczynają oszukiwać, a nawet kraść. Bardzo, bardzo najmniej zły obraz.

2)      „Ekstaza św. Teresy” Gianlorenza Berniniego z kościoła Santa Maria della Vittoria w Rzymie.

Cud, cud prawdziwy, cud przetworzenia aktu jednej miłości w drugą. Jeszcze chwila, przy wtórze rechotu obmierzłych podglądaczy, a kupidynowaty anioł przebodzie świętą swą złotą strzałą. Nadto – czego większość widzów zapewne nie docenia (naga małpa ma z zasady gdzieś wielką sztukę) – pod ręką Berniniego marmur przekształca się w plastelinę. Takie rzeczy. Bardzo, bardzo najmniej zła rzeźba.

3)      „Wielka infantka” Diega Velázqueza z wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum.

Niektórzy twierdzą, że treść obrazu ma niejaki wpływ modelujący na tzw. przeżycie estetyczne, o ile takowe istnieje. Na przykład ja tak uważam i wciąż uważał będę, a swoje zdanie cenię sobie bardzo wysoko. No i ten obraz Velázqueza w pełni zaprzecza temu, co uważam i będę uważał, bo gdy stanąłem przed tą (to głupie, co dalej napiszę) symfonią różów, to mnie zmurowało. Choć do rodu Habsburgów nie mam żadnej sympatii, przeciwnie, cieszę się, że szlachta polska nigdy skutecznie nie wybrała Rakuszanina na tron polski. Mimo tego stałem przed infantką jakieś dwie godziny i gapiłem się jak cielę na malowane, świetnie malowane wrota.

4)      „Tryumf Boskiej Opatrzności” Pietra da Cortony, z rzymskiego Palazzo Barberini.

Podobnie jak poprzednio – plafon ten zupełnie zaprzecza mojej teorii, albowiem treść jego jest niesłychanie zawiła i nawet jeśli się ją (dwie godziny główkowania) jakoś zrozumie, to i tak natychmiast się zapomni, również pod urokiem mistrzowskiego pędzla Cortony. Sztuka jest to nad sztuki, wszystko tam tańczy, eksploduje, leci do góry. Nadto jest to tak uczynione, że nie musimy się obawiać – jak choćby u Andrei Pozza – że jakaś noga znienacka spadnie nam na głowę. Co więcej, nie trzeba wcale łba zadzierać, co w przypadku malarstwa sufitowego bywa zwykle wielkim utrudzeniem dla szyjnego odcinka kręgosłupa. Zadbano bowiem o wygodną leżankę, z której można do woli gapić się na arcydzieło. Bardzo, bardzo najmniej niewygodne malowidło.

5)      „Sprzysiężenie Claudiusa Cywilisa” Rembrandt.

Kolejny obraz żywo zaprzeczający mej szlachetnej teorii, bo jakkolwiek jestem całkiem mocny z dziejów rzymskich, długo podziwiałem to dzieło Nadreńczyka, zupełnie nie wiedząc, o co chodzi. Ale od pewnego czasu wiem i nic w tej sprawie się we mnie nie rusza, bo to temat wyszperany z samego dna Tacyta. To tak, jakbyśmy emocjonowali się tematem „Arbogast II Calculateur łapiący się za czaszkę u ujścia Rzeki Smoluchów”.