© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   06.03.2017

Na zaczarowanej wyspie

Przepadam za Molierem, a już byłbym w siódmym niebie, gdybym mógł obejrzeć „Świętoszka” na zaczarowanej wyspie.

W Wersalu byłem razy kilka, a gdy zdarzyło mi się to po raz pierwszy, to zdał mi się jakoś przybrudzony, właściwie bezkrólewski. Jeszcze najlepiej wyglądały oba Trianony, zwłaszcza ten większy, ale lustra w Galerie des Glaces mocno wypełzły, i chyba nawet pani de Pompadour nie chciałoby się w nich przeglądać. Za to podczas ostatniej wizyty wszystko było już na glanc, a Galerie des Glaces jarzyła się tysiącem błysków.

Koniec wspomnień. Z kronikarskiego obowiązku wypada za to podkreślić z całą mocą, że nie od razu Wersal zbudowano. O ile dobrze pomnę, był tam przódzi jakowyś różowy domek myśliwski, pono całkiem zgrabny i przyjemny dla oka. I właśnie w nim, a właściwe wokół niego, prawdziwy, wielki Wersal przeżył swą prenatalną inicjację. W roku 1664, Ludwik XIV, jeden z najgorszych, a już z pewnością najrozrzutniejszych monarchów w dziejach słodkiej Francji urządził był zabawę na 600 osób, pt. „Les Plaisirs de l’Île enchantée”, co się tłumaczy na „Rozkosze zaczarowanej wyspy”.

Faktycznie musiało tam być miło. Właściwie był to turniej, ale leciutko poszerzony o balety, teatry i fajerwerki, o obiadku i winku nie wspominając. Nie lubię chrzęstu zbroi, trzasku łamanych kości i tej całej barbarii, ale chętnie popatrzyłbym na rycerzy zmagających się w szrankach w deszczu sztucznych ogni. Bo przecież powinien to być turniej nocny… Chyba jednak tak nie było, a wielka szkoda. Szkoda też gadać, bo muzykę do tej fety skomponował wielki Jean-Baptiste Lully, a w zaimprowizowanym teatrze wystawiono m.in. sztukę królewskiego kamerdynera, niejakiego p. Poquelina, który wsławił się mocno pod imieniem Moliera. Tą sztuką był „Świętoszek”…

Co zaś do owej „Zaczarowanej wyspy” to niech nikt nie wątpi, że przyszła ona pod Paryż z Ferrary, gdyż ferraryjczykiem był Ludovico Ariosto, autor „Orlanda szalonego”. Skądinąd, dwóch największych obok Ariosta autorów poematów rycerskich, Matteo Boiardo i Torquato Tasso, również było ferraryjczykami. Ułożyło się tak dlatego, że panujący w Ferrarze stary ród D’Este kultywował tradycje rycerskie bardziej niż inni władcy księstw włoskich.

Żeby to już mieć za sobą: Orlando to oczywiście stary, dobry Roland, mężny palatyn Karola Wielkiego, a poemat jest „twórczym rozwinięciem” utworu Boiarda „Orland zakochany”. Jest to, ma się rozumieć, utwór o tematyce rycersko-erotycznej, której sens dobrze oddaje taki oto z niego fragment:

„Nigdy z więtszą srogością rozjuszeni bycy,
Przy pięknej, ulubionej swojej jałowicy,
Nie tłuką się barziej, nie bodą rogami…”.

Nic więc dziwnego, że przy takim podejściu do spraw miłosnych Orland szybko wariuje i w szale popełnia wiele nagannych uczynków. Przykra sprawa. Ale – rzecz nader istotna – Ariosto nigdy nie daje się unieść żywiołowi dramatu i wciąż puszcza do czytelnika perskie oko. Na tym polega „styl ariostyczny”, że przywołam termin jego najzagorzalszego adherenta, Juliusza Słowackiego. Gdy czytasz Słowackiego, zawsze pamiętaj o Arioście! A w ogóle wielbicieli Ariosta było multum: od Krasickiego po Vivaldiego. Nie sądzę, aby wielu z nich przeczytało całego „Orlanda”, albowiem liczy on sobie bez mała 40 000 wierszy i można tylko pocieszać się tym, że jest kilka razy mniejszy od „Mahabharaty”.

Jednakże pisanie o problemach recepcji Ariosta z pewnością nie jest celem tego felietonu, bo przestrzeń za mała, a i autor mało kompetentny. Ech, opowiedziałbym lepiej jego „Iskierkę” (lekkie naśladowanie z Boccaccia), lecz mi wstydno. Ale, ale – przecież nota o tłumaczu, zwłaszcza, że był to człek tęgi, przynajmniej z tęgiej pochodził rodziny. Nazywał się bowiem Piotr Kochanowski i był bratankiem wielkiego Jana z Czarnolasu. Z pewnością nie dorastał talentem do wielkiego stryja, ale powiadają, że dawał radę. Czasem lepiej, czasem gorzej, ale chyba najlepiej właśnie na naszej zaczarowanej wyspie, ariostycznej wyspie Alcyny, która wyglądała tak:

„Łąki wesołe i w nich rzędy usadzone
Różne drzewa i w owoc i w kwiat opatrzone,
I palmy i cyprysy i pięknie kwitnące
Pomarańcze i mirty i cedry pachniące
Sprawą gęstego liścia i przyjemnych cieniów,
Używały gorąca słonecznych promieniów,
A między gałęziami słowicy latali, 
I rozkosznemi garły wdzięcznie przebierali”.

Jakiś czas temu przeprowadzałem wywiad z prof. Henrykiem Samsonowiczem na temat bitwy pod Grunwaldem. No i profesor powiedział mi, że chętnie pooglądałby bitwę z jednego z kilku dębów, które rosły nieopodal kotła walki – oczywiście, gdyby miał wehikuł czasu. Od razu zadałem sobie pytanie – jaki ważny moment z historii naszego kraju najbardziej chciałbym oglądać na własne oczy. I wyobraziłem sobie, że najchętniej byłbym jednym z gapiów (typu „z rozdziawionymi japami”) obserwujących, jak po czerwonym dywanie cesarz Otto III, najpotężniejszy mocarz tego świata, bieży boso do relikwii św. Wojciecha.

Ale to chodziło o średniowieczną Polskę. A myśląc o baroku, to najbardziej chciałbym być właśnie tam, na zaczarowanej wyspie króla Ludwika, i patrzeć, jak na tle nieba rozjaśnionego setkami sztucznych ogni, aktorzy Moliera wchodzą na scenę…