© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   06.02.2018

Srebrna lama

To nie będzie o zwierzakach, ani o lamach, ni o alpakach. Będzie o Kmicicach, Bohunach i kostiumach, takoż o innych fizdrygałkach.

Jeżeli uznać, że neobarok to też barok, to można z powodzeniem skonstatować, że barok trwa do dziś. Ostatnim przecież wielkim pisarzem neobarokowym był Henryk Sienkiewicz, do którego powracam z uporem i lubością. Niestety nie tylko ja, bo wciąż roi się od jego karłowatych naśladowców, którzy przesadnie zaufali tzw. „składni przestawnej”; mamy więc barok jak ta lala. Przypomina to trochę sytuację angielsko-gotycką, gdyż w Anglii (wyjąwszy kilkanaście gigantycznych budynków barokowych, bo o renesansach i Hampton Courtach nie ma co wspominać) gotyk płynnie przechodzi w neogotyk.

Oczywiście barok Sienkiewicza nie jest do końca barokowy, gdyż autor mocą niebywałego dotąd w Polsce talentu przekształca język pamiętników staropolskich, nielotny, przepasiony cetnarami makaronu w idiom szybujący w literackie niebo. Talent językowy ogromny, lecz fabularny zdumiewająco niewielki, gdyż pan Henryk z upodobaniem świadczącym o skromnej w tych sprawach wynalazczości powtarzał własne motywy. Przykładowo, Skrzetuski, z glejtem największego wroga Polski, hetmana zaporoskiego, poszukuje swej ukochanej na jego terytorium. Podobnie Zbyszko z Bogdańca szuka swej ukochanej, z tym że największym wrogiem Polski, od którego ma glejt, jest wielki mistrz Krzyżaków. Mógłbym tak dalej, ale po co flekować jednego z mych najulubieńszych pisarzy. Może szczególnie jest to widoczne przy wizerunkach bohaterów – tak „Ogniem i mieczem”, jak „Potopu”. Popatrzmy jak prezentuje się Bohun na wieczerzy u Kurcewiczów:

„Był to typ piękności ukrainnej, bujnej, barwnej i zawadiackiej. Nad podziw świetny ubiór wyróżniał także stepowego mołojca od przybranych w kożuchy kniaziów. Bohun miał na sobie żupan z cienkiej lamy srebrnej i czerwony kontusz, którą to barwę nosili wszyscy Kozacy perejasławscy. Biodra otaczał mu pas krepowy, od którego bogata szabla zwieszała się na jedwabnych rapciach; ale i szabla, i ubiór gasły przy bogactwie tureckiego kindżału, zatkniętego za pas, którego głownia tak była nasadzona kamieniami, że aż skry sypały się od niej”.

A teraz nich ukaże się nam Kmicic, takim, jakim objawił się on Oleńce na balu w Kiejdanach:

„Łuna od niego biła, tak wydał się urodziwy. Żupan miał z lamy srebrnej, dzierzgany w rzuty gwieździste, od których szedł blask na całą postać, a zapięty wielkim szafirem pod szyją. Na to kontusz z błękitnego aksamitu, pas biały, ceny niezmiernej, tak subtelny, że przez pierścień można go było przewlec. Srebrzysta szabla usiana szafirami zwieszała się u pasa na jedwabnych rapciach, za pas zaś zatknął i buzdygan rotmistrzowski.”

Niech mnie jasne pioruny zatrzasną (jako mówił pan Zagłoba), jeśli nie jest to w sumie jedno i to samo. Oczywiście, są pewne różnice w szczegółach, tu kindżał, tam buzdygan, ale tylko w szczegółach. Zresztą, poza kolorem włosów, tacy sami są też nosiciele tych pięknych kostiumów: ma się rozumieć, że chodzi mi o Kmicica jeszcze niepoprawionego, bo ten poprawiony zmienia się mniej więcej w Skrzetuskiego, czyli – jak pisał nieśmiertelny Bolesław Prus – „świętego w uniformie oficera kawalerii”.

Wielka więc szkoda, że Daniel Olbrychski zagrał był Azję (też jego ojca, Tuhaj-beja w „Ogniem i mieczem”) a nie Bohuna. Problem tylko, że filmowa „Trylogia” była mocno rozciągnięta w czasie, a Bohun i Kmicic to plus-minus rówieśnicy. Została też nakręcona w systemie odtylcowym, czyli co ostatnie na przodku. No ale nie ma się czego czepiać, bo habent sua fata libelli. Oto przysłowie dobrze zastosowane!

To pewne, że Sienkiewiczowi wiele jeszcze można zarzucić, a jednak, mimo wszystko i wszystkiego, czytajmy go jak najwięcej, przede wszystkim dla wzbogacenia i wyostrzenia języka. Niestety zdaje mi się, że tzw. „młodemu pokoleniu” Sienkiewicz tak wisi, jak Bohunowi szabla na rapciach. Chyba im pan Henryk nie ma nic do powiedzenia.

Nadzieja wszakże jest, bo już wcześniej bywali tacy, którym nie miał nic do powiedzenia. Otóż dawno, dawno temu wrócił był do kraju, po niesłychanych sukcesach w Niemczech, niejaki Stanisław Przybyszewski, „der geniale Pole”, niezły poeta niemiecki, okropny pisarz polski, wielki przy tym moczymorda. Hyr poszedł taki po narodzie, że również Sienkiewicz wyraził chęć widzenia „Stacha”. No i jakoś się spotkali, po czym zapadło głuche milczenie – na jakąś godzinę lekcyjną. Bo niby o czym mieli gadać? Chyba o Neronie i Szopenie. Wreszcie Przybyszewski przerwał cisze: klepnął Sienkiewicza po kolanie i zaproponował – „no to co, panie Henryku, może napijemy się wódki?”

Nikomu pić wódki nie radzę, przynajmniej tak, jak Przybyszewski. No, może jeden kieliszek pod śledzia na wigilię. Na razie wszystkim życzę dożycia najbliższej.