PL EN
Unia Europejska
Unia Europejska
nieslyszacy
PL EN
Unia Europejska
Unia Europejska

Nieznana noga Katarzyny

Jak się dobrze przyjrzeć spod galimatiasu kolorów i konturów Frenhofera z „Nieznanego arcydzieła” Balzaca wystaje kobieca noga. I to noga nie od parady.

Nie lubię Honoré de Balzaca, ni prozy, ni osoby. Wszystkie te jego fuchy, fumy, fochy, brzuchy, kawy, itd., itd. (jak się dzisiaj mówi) drażnią mnie niepomiernie, a proza, w zestawianiu z innymi francuskimi mistrzami XIX wieku, wydaje się płaska jak dobrze oheblowany stół. Najsłynniejsza pewnie jego powieść, „Stracone złudzenia”, to w sumie nie więcej, jak instruktaż metrampażu, no może plus małe coś tam. Łatwo zrozumieć Boya Żeleńskiego (skądinąd, wielki był to człek), że tyle tego natłumaczył: prosty tekst typu „gdzie poszedł pies / Pies poszedł gdzieś” wcale nietrudno przełożyć. Co prawda pani Hańska była innego zdania, ale to chyba świadczy na korzyść mojej tezy. No, ale tak to już jest, że na Olimpie literatury wciąż kłębi się tłum grafomanów i – za przeproszeniem – tzw. „ćwoków”, których cudowne mechanizmy kultury wyniosły pośród prawdziwych jej bogów.

Ale z Balzakiem tak nie jest, gdyż był to pisarz wcale utalentowany, z wizją i instrukcją. W jego przypadku stało się to, co wielokrotnie miało miejsce i wcześniej, i później: wytwórca zżarł twórcę, miej więcej w ten sposób, w jaki krajowcy spożyli kapitana Cooka. Z kapitana zostały chyba tylko buty z ostrogami, choć całkiem pewien jestem wyłącznie co do ostróg. Z Balzaca też, mianowicie długie, za długie opowiadanie pt. „Nieznane arcydzieło” z 1832 roku, a więc zdecydowanie wczesne.

 Jest to bez wątpienia utwór na trzech malarzy barokowych plus piękna dziewczyna o imieniu Gillette, brzmiącym równie metalicznie, co ostrogi Cooka.

Pierwszy z tych malarzy to kochanek Gillette, Nicolas Poussin, jeden z największych, jeśli nie największy malarz swych czasów. Tu obsadzony został w roli tzw. „młodego”, czyli aspiranta do roli artysty comme il faut. Nota bene mam wrażenie, że od pewnego czasu nie budzący większego zachwytu u ludzi zainteresowanych sztuką. Jeśli to prawda, byłby to kolejny dowód na rzecz tezy o utrzymującej się dominacji gwałtownej ekspresji. Tymczasem dzieła francuskiego mistrza tchną olimpijskim spokojem, tak wielkim, że nie wahałbym go się nazwać „barokowym Pierem della Francesca”, co pod moim piórem zakrawa na największy komplement.

Drugi z inkryminowanych malarzy to Frans (François, jak kto woli) Porbus, ceniony portrecista, głownie dlatego, że z niesamowitą precyzją odwzorowywał najzawilsze elementy kostiumów: mankiety, żaboty, koronki. Trzeciego zaś darmo szukać po Thieme-Beckerach, czy Benezitach; to niejaki Frenhofer, mocno już posunięty w latach malarz – uwaga – niemiecki. Trochę mnie to zawsze zaskakiwało, że Balzac uczynił główną (i bardzo wymowną) figurą swego utworu akurat Niemca, a nie przedstawiciela którejś z bardziej w owym czasie zaawansowanych malarsko nacji, ale to przecież sprawa drugorzędna. Pierwszorzędna jest bowiem kwestia o niezaważonej wadze dla malarstwa, kwestia mimetyzmu przedstawienia. I tu wykorzystam szansę i mruknę sobie, że po mojemu sztuka całkiem niemimetyczna to ślepy zaułek, w który zawiodła nas ociemniała myśl ubiegłego stulecia. Wszelako, milcz serce i – do powieści.

No więc, rzecz dzieje się w roku pańskim 1612. Młody malarz, Nicolas Poussin, postanawia odwiedzić znakomitego malarza nazwiskiem Porbus (przynajmniej tak w tłumaczeniu Juliana Rogozińskiego wygląda to nazwisko). I od początku Balzac zaczyna się potykać o fakty, gdyż niby chodzi tu o Fransa Pourbusa jr., ale ten wcale nie był od Poussina starszy, tylko młodszy o lat 10. Nie było też tak, że Rubens wygryzł go z roboty u Marii Medycejskiej; owszem wygryzł go z roboty, ale u mantuańskich Gonzagów. Widocznie może się coś Balzacowi pokićkało z Fransem Pourbusem starszym, synem Pietera. Bo Pourbusowie to malarska rodzina; chciałem napisać „jak to w Niderlandach bywało”, lecz przypomniałem sobie wenecką familię Bellinich.

No i wchodzi Poussin do domu, w którym mieszka Porbus, gdzie, w pełnym galopie, mija go po schodach dżentelmen, którego zaawansowany wiek nie sugerowałby takiej żwawości. Siwa bródka, itd., itd. Na miejscu okazuje się, że jest to malarz Frenhofer, jedyny rzekomo uczeń Mabuse’a. Jako że zawsze byłem admiratorem Jana Gossaerta zwanego Mabusem, dla porządku nadmienię, że niderlandzki Vasari, van Mander, utrzymuje jakoby artystyczne imię inkryminowanego twórcy pochodziło od miejscowości Maubege. W sumie nie ma to większego znaczenia, grunt, że mistrz – jak przystało na ucznia Gerarda Davida – był znakomity, czego przykładem choćby monachijska „Danae” albo prześliczna „Madonna z dzieciątkiem” z Wilanowa. Miał więc Frenhofer od kogo się uczyć.

„O Mabuse, mój mistrzu, jesteś złodziejem, gdyż uniosłeś życie ze sobą” – krzyczy Frenhofer. Wygląda na to, że Balzac miał Mabuse’a za jakiegoś hiperrealistę. Chyba pisarz nie miał wielkiego pojęcia o Mabusem, gdyż w istocie był to malarz wysoce skonwencjonalizowany, nawet na ówczesne normy.

U Porbusa Frenhofer od razu pokazuje klasę, malując w ekspresowym tempie „Marię Egipcjankę” – przy akompaniamencie okrzyków (cytuję) „paf, paf, paf” i „pom, pom, pom” takoż długiej i niekoniecznie spójnej tyrady estetycznej. Ciekawe, że „materialnym” przedmiotem debaty, która się prędko wywiązuje, są kobiece piersi…

Balzacu, Balzacu, a jak to było u Hańskiej?

Dyskutując o tak pryncypialnych problemach, trzej panowie niemal niepostrzeżenie przenoszą się do nieodległego domostwa Frenhofera, gdzie wiszą znakomite obrazy jego pędzla, jednakże stary mistrz najbardziej sobie ceni portret niejakiej Katarzyny Lescault, słynnej na cały Paryż kurtyzany, którą zwano „La belle noiseuse”. Frenhofer rozprawia o swym dziele, które maluje już lat 10, z ogromnym zapałem twierdząc, że wyobraża ono ideał kobiecego piękna, a pewnie i ideał piękna w ogólności. A Poussin patrzy na Porbusa i pyta, czy ten coś widzi, bo, on Poussin, nie widzi nic. Porbus także, poza plątaniną linii i kolorów. Następnego dnia Porbus odwiedził był Frenhofera, ale go nie zobaczył. W nocy stary malarz zszedł był z tego świata, spaliwszy uprzednio wszystkie swe dzieła.

I tutaj zwykle pisze się o ostatecznym kresie mimetyzmu, o jałowości idei wyrażania natury. A przede wszystkim o niszczącej mocy na wpół obłąkanego dążenia do doskonałości. Zgoda, jednakże nie jest do końca prawdą, że na obrazie nie ma kompletnie nic. Mianowice panowie P. „Zbliżywszy się dostrzegli w kącie płótna wyłaniający się z tego chaosu barw, tonów, niekreślonych półcieni tworzących coś na rodzaju bezkształtnej mgły: ale była to noga prześliczna, żyjąca! Zastygli w podziwie przed tym fragmentem ocalałym wśród niewiarygodnego, powolnego i nieubłaganego procesu zniszczenia. Ta noga jawiła się tam niby marmurowy tors jakiejś Wenery z paryjskiego marmuru, wyrosły magle między zgliszczami spalonego miasta…”.

Trzej panowie długo dyskutowali o piersiach, lecz ostatecznie wszystko stanęło na nodze. I to ona, noga jedyna, jest nośnikiem wartości estetyczno-mimetycznych. Powiadają nie bez racji, że mężczyźni dzielą się na „piersiowców” i „nóżkowców”: „Nieznane arcydzieło” dowodzi ponad wszelką wątpliwość, do której z tych kategorii należy zaliczyć Honoré de Balzaca. Balzacu, Balzacu, a jak było u Hańskiej?

2017-06-01
koszulka_dejaniry_logo.jpg

Dudy w miech

Górna Szkocja może i nie jest ojczyzną baroku, lecz przypuszczam, że jest on mocno zakorzeniony w rodzimej tradycji.

koszulka_dejaniry_logo.jpg

Na zaczarowanej wyspie

Przepadam za Molierem, a już byłbym w siódmym niebie, gdybym mógł obejrzeć „Świętoszka” na zaczarowanej wyspie.

koszulka_dejaniry_logo.jpg

Gesta Dei per Francos

Tytuł może być dziwaczny, bo pochodzący z czasu wypraw krzyżowych, jednakże na początku XVII wieku, podobnie jak podczas oblężenia Antiochii, …

koszulka_dejaniry_logo.jpg

W imię boże

Niektórzy mówią, że barok był prosty, inni zaś, że zawiły. W sumie diabli wiedzą. Dla pewności opowiedzmy więc pewną barokową …

koszulka_dejaniry_logo.jpg

Scena balkonowa

Nic na to nie poradzę, ale uwielbiam muzea, to dla mnie zawsze najciekawsza część miasta, bo też stosunkowo rzadko umiejscowione są na wsi. Nie znaczy, że tam ich w ogóle nie ma, ale zakładam się, że w Paryżu jest ich więcej niż we wsi Gruszczyn, którą (ze zmiennym szczęściem) zamieszkiwali moi zacni przodkowie.

Biuletyn Informacji Publicznej Biuletyn Informacji Publicznej

Muzeum w Internecie

Organizator

Partnerzy

Sponsorzy

Idea & Design
Copyright © Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie

Informujemy, iż w celu optymalizacji treści dostępnych na naszej stronie internetowej oraz dostosowania ich do Państwa indywidualnych potrzeb korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych Użytkowników. Pliki cookies mogą Państwo kontrolować za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie z naszej strony internetowej, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż akceptują Państwo stosowanie plików cookies. Potwierdzam, że aktualne ustawienia mojej przeglądarki są zgodne z moimi preferencjami w zakresie stosowania plików cookies. Celem uzyskania pełnej wiedzy i komfortu w odniesieniu do używania przez nas plików cookies prosimy o zapoznanie się z naszą Polityką prywatności.

✓ Rozumiem