Przywołane w tytule tego szkicu słowa stanowią ostatni, przygnębiający akord właściwej, poetyckiej części Śpiewów historycznych Juliana Ursyna Niemcewicza (1816). Komponowany przez długie lata cykl, zmieniany, opiniowany i konsultowany ze zleceniodawcami poety z Towarzystwa Przyjaciół Nauk – którzy niejako „wynajęli” naszego barda do wykonania projektu zgodnie z wytycznymi, ściągnąwszy go wcześniej zza oceanu – nie jest już dziś przedmiotem ani dokładniejszych analiz, ani tym bardziej obiektem uwagi czytelniczej. Dzieło jednego z najbardziej rozpoznawalnych na świecie dzieci polskiego wieku świateł już dawno obrosło kurzem, jako ciekawy, ale artystycznie nie najwybitniejszy, szlachetny apel do młodzieży urodzonej pod zaborami. Nic dziwnego, istotnie, na pierwszy rzut oka mamy do czynienia ze zbiorem patriotycznych wierszy dla młodego odbiorcy. Ich prostota i wyraźny cel ideowy – nauczanie historii rodzimej przez prezentację wybitnych wodzów narodu i ich orężnych starć – nie sprzyjają interpretacyjnej ekwilibrystyce.
Nadto skłonność Niemcewicza, by w czasach rozwoju krytycznej oświeceniowej historiografii dążyć do ukazywania dziejów i polskiego charakteru narodowego zasadniczo w jasnych barwach, nakazuje chyba z przymrużeniem oka traktować szum i pozytywny oddźwięk, który dzieło początkowo wywołało. Tym bardziej, że pamięć o Śpiewach – a właściwie wielkich nadziejach TPN-u z nimi wiązanych – szybko zgasła, książka (choć czytana i wielbiona) zaistniała w naszej smutnej, porozbiorowej historii głównie jako szlachetny apel, źródło tkliwych przemyśleń o dawnej chwale, mniej zaś jako ogniwo historycznych dociekań mędrców zgromadzonych wokół prezesa Towarzystwa, Stanisława Staszica. A jednak ta fraza – „cień śmierci” zalegający nad Polską od przeszło stu lat (król Jan III umiera w 1696 r. i na tym zdarzeniu Niemcewicz zamyka cykl) – odsyła do dużego kalibru problemów, w tym czysto naukowych, które jakby przykrył teoretycznie oczywisty, pozytywny przekaz zbioru. Właściwie dlaczego do okresu agonii – wieku XVIII – nie przypisano ani jednej lirycznej wypowiedzi? Jak tłumaczyć koniec historii Polski w Śpiewach wraz ze śmiercią gospodarza pałacu w Wilanowie? Jaka jest rola okolicznościowego dodatku, Pogrzebu księcia Józefa Poniatowskiego, który zdaje się zaburzać przemyślaną strukturę całości? I gdzie podział się umiłowany przyjaciel barda, Tadeusz Kościuszko?
Kwestię dezynwoltury, z jaką upraszczano ideową wymowę Śpiewów (choć dzieło pod względem patriotyczno-wychowawczych walorów z powodzeniem może stanąć obok wzniosło-łzawych pomników naszego romantyzmu i w ogóle literatury porozbiorowej!), tłumaczyć można na wiele sposobów. Sam Niemcewicz niemało się temu przysłużył – zwykle pracował szybko, za szybko, jego biograf zaś, książę Adam Jerzy Czartoryski, między kaskady pochwał włożył też uwagę o jego wydawniczej lekkomyślności (i lekkości pióra równie przesadnej) – rzecz raz napisaną poeta najchętniej od razu widziałby w druku [1]. Tyle że akurat o Śpiewach historycznych wypowiedzieć czegoś podobnego nie sposób. Powstają w ciągu wielu lat, od 1808 lub 1809 r. Zasadniczą część prac Niemcewicz ukończył do przełomu 1813/1814 r., ale aż do samego wydania wiele się musiał jeszcze namęczyć (książkę miały zdobić nuty i ryciny, na te zaś należało zdobyć środki, spotkać się z wykonawcami i nadzorować ich prace), a historia, którą należało czasem nadgonić (to wszak okres „napoleońskiego amoku Polaków”, jak niedawno lata te określił Sławomir Leśniewski), też nie ułatwiała działań. Pośpiech pisarza nic tu, tym razem, nie tłumaczy.
Wiele natomiast wyjaśniają edytorskie losy Śpiewów historycznych [2]. Niemcewicz nadzorował łącznie trzy edycje: pierwodruk oraz dwa wznowienia, z 1818 i 1819 r. Za jego życia, w 1835 r., ukazuje się jeszcze najokazalsze rozmiarami wydanie, wzbogacone o krytyczny komentarz (a w zasadzie – sąd historyka nad pisarzem) Joachima Lelewela. Z czasem jednak wydawcy zaczęli pozbawiać zbiór tego wszystkiego, co pozwalało nadać mu taki właśnie, a nie inny tytuł. Konstrukcja cyklu nie została chyba zrozumiana i ostatecznie, jak wyżej wspomniano, Śpiewy stały się książką czysto poetycką. Nie umniejszając rangi tych wierszy, można zauważyć, że to spore uproszczenie – na blisko sześciuset stronach liryki nie zajmują nawet połowy. Książkę otwierała autorska Przemowa, czyli wstęp ideowy, w którym poeta wskazał tych, którzy zainicjowali projekt (swoich mocodawców z TPN), jego cele, zwłaszcza wychowawcze, oraz garść uwag historycznych – wskazał więc podstawowe strategie lektury. Następnie w roli pomnika najdawniejszej przeszłości i domknięcia wstępu znajdujemy „przedpienie”, Bogurodzicę, która – jak wierzył Niemcewicz i wszyscy przed nim – wiąże się z samymi początkami polskiej państwowości (śpiewano ją pod Grunwaldem, co tłumaczy jej obecność w zbiorze gloryfikującym bohaterów naszych walk). Po „matce pieśni” zaczynają się właściwe Śpiewy historyczne – 32 utwory poetyckie (co z Bogurodzicą tworzy niejako 33 stopnie wtajemniczenia w misterium dziejów narodu). Wiersze przeplatają się z prozatorskimi Przydatkami historycznymi – i to one właśnie nadają książce tak znaczne rozmiary. A jednak jeszcze w XIX w. wydawcy licznych wznowień poczęli usuwać te świadectwa wieloletniej pracy zespołowej Niemcewicza – jako zbyt archaiczna znikała Bogurodzica, nieczytane Przydatki okazały się widać zbędne, kluczowa Przemowa tak samo.
Nie powstała jak dotąd edycja krytyczna. Za takową można wprawdzie uznać ostatnie wydanie sygnowane jakimkolwiek nazwiskiem z grona badaczy polskiego oświecenia – Śpiewy z 1947 r. (powtórka rok później) w opracowaniu Zdzisława Libery, który z czasem stał się jednym z najznamienitszych badaczy literatury polskiej XVIII w. Libera jednak świadomie zrezygnował z wstępu, Przydatków, nut i rycin, Bogurodzicę zaś podał w wersji naówczas traktowanej jako brzmienie pierwotne pieśni (podczas gdy Niemcewicz do Śpiewów przedrukował ją z Pieśni narodowych z różnych autorów zebranych Szymona Bielskiego z… 1812 r., zmieniając czcionkę na szwabachę, aby dodać zabytkowi nieco utraconego splendoru). W tej edycji Niemcewicz prezentuje się najmniej okazale. A jednak nie sposób pracy Libery potępić (tym bardziej, że lata wczesnopowojenne to okres szczególnie trudny dla humanistyki polskiej), ponieważ przynosi pewne konstatacje, które – stopniowo rozwijane – pozwolą rozwiązać zainicjowany w tytule tego szkicu problem.
Na potrzeby tej dość popularyzatorskiej edycji wydawca odrzucił wszystko, co nieliryczne. Łatwo więc było przeoczyć fenomen pierwszego tak obszernego połączenia pracy historyka i poety w jednym tomie. Przydatki historyczne oraz niektóre wersety poezji Śpiewów są bowiem wielką antologią wypisów i nawiązań, często dobrze ukrytych, które odsłaniają całe bogactwo lektur, opracowań, wspomnień, diariuszy, skrupulatnie zbieranych przez Niemcewicza przez wiele lat. Sięgał po staropolskie kroniki, obszernie cytował Adama Naruszewicza, autora Historii narodu polskiego, tak hołubionego w TPN. Od XV w. trzymał się ustaleń najlepszego żyjącego wówczas historyka, Jerzego Samuela Bandtkiego, pochodzących z jego dwutomowego Krótkiego wyobrażenia dziejów Królestwa Polskiego. Gdy było trzeba, potrafił zasięgnąć wiedzy z Esejów Montaigne’a, czasy Sobieskiego współtworzyły lektury Francuzów, Gabriela Coyera i François Daleraca. Pierwsze nazwisko i cytat wymienione w Śpiewach – jeszcze w Przemowie – należą do sir Edwarda Gibbona, autora potępionego w 1788 r. The Decline and Fall of the Roman Empire – taka decyzja to niemal deklaracja metodologiczna. Jeśli nie deklaracja historyka (którym był najwyżej z doskoku), to na pewno autora z piśmiennictwem historycznym obeznanego. Także w wierszach widać ślady tych lektur, Niemcewicz czasem po prostu… dodaje rymy, choćby do słów z Roczników Jana Długosza.
Libera opracowywał więc zasadniczo część poetycką, nazwał Śpiewy „wierszowaną historią Polski”. We wprowadzeniu ocenił całość głównie jako fenomen społeczny, literacko bowiem zbiór nie prezentuje się najwybitniej – historia Niemcewicza pojęta jest „bardzo naiwnie, bo jako cykl utworów poświęconych królom i sławniejszym wodzom” powodzenie wydawnicze zawdzięcza tylko „pozaartystycznym czynnikom”. Przy sprowadzeniu cyklu do samej poezji konstatacje te nie wydają się wprawdzie szczególnie wydumane, ale nawet przy takim podejściu Libera zauważał ciekawe problemy, które starał się tłumaczyć w sposób chyba nieco psychologizujący: „Przedstawiając królów i ich dzieje, pominął poeta Sasów, pokrył milczeniem rządy Stanisława Augusta. Nie chciał wprowadzać tonów zbyt już ponurych”. Rozwijając tezę, zwracał badacz uwagę, że przecież „Dzieje sławy Śpiewów historycznych należą do zagadnień będących na pograniczu historii i socjologii literatury”, że „stanowią przykład dzieła literackiego związanego z tzw. zamówieniem społecznym”. Można mieć żal za spłaszczenie tak znaczne wymowy dzieła Niemcewicza, ale uwagi te dzięki najnowszym studiom można ciekawie rozwinąć właśnie o próbę zrozumienia dość jednak tajemniczej nieobecności całego stulecia z okładem, od Jana III aż do wojen napoleońskich. „Tonów ponurych” mimo wszystko w Śpiewach nie brakuje, czy więc takie psychologiczne wyjaśnienie jeszcze dziś wystarcza? Z drugiej strony psychologia – a w zasadzie przemyślenia Niemcewicza, jego osobowość i relacje z bliskimi mu ludźmi – jak najbardziej można nałożyć na, akurat nieobecne u Libery, kwestie związane z początkami oświeceniowej historiografii w Polsce. Wydanie z 1947 r. nie jest więc bezużyteczne, podrzuca ciekawy dość trop.
W śpiewie o królu Janie III bohater zostaje zaprezentowany w zgodzie z dwoma współwystępującymi w XVIII w. konterfektami. W sposób maksymalnie skondensowany w wierszu (i znacznie rozbudowany w Przydatku) kreowany jest wizerunek wojownika, przede wszystkim zwycięzcy spod Chocimia i Wiednia, oraz filozofa na tronie, opiekuna nauk i sztuk [3]. Powracają tu wszelkie niezbędne elementy wyobrażenia o sławnym wodzu, będące pochodną ówczesnej wiedzy powszechnej, utrwalonej dzięki – między innymi – drukowanym mowom na okoliczność państwowych obchodów stulecia odsieczy 1683 r. Przypomina więc Niemcewicz nagłą śmierć poprzednika na tronie, Michała Korybuta Wiśniowieckiego, odtwarza elekcyjne zapasy, gdy Sobieski pokonał – jako najbardziej wojowniczy i zwycięski – wszystkich kontrkandydatów. W piątej i czternastej zwrotce niechętnie, jakby z ociąganiem, przyznaje Niemcewicz, w jak trudnych warunkach król przejął berło – w ojczyźnie jego dalekosiężne projekty polityczne blokowała szlachta, nieodmiennie zarzucająca mu niewłaściwe sojusze (zwłaszcza ten, którym przekreślił wspólnotę polityczną z Francją i zarazem ustawił się na kursie proaustriackim), za granicą natomiast był przede wszystkim wykorzystywany („w każdym przymierzu i w każdej wyprawie / nie widział tylko zawody i straty”, zw. 14, w. 3–4). Nie był więc jednogłośnie podziwiany, zatem „zostało tylko orężem się wsławić” (zw. 5, w. 4). Kampania wiedeńska – największe zwycięstwo i, w perspektywie stulecia, najgorsza decyzja, mimo całej swej szlachetności – to opis również zbudowany na lekturach i powszechnym wyobrażeniu, dobrze więc musiał korespondować z informacjami, które czytelnicy Śpiewów już posiadali. Zdobycie tureckich szańców po jednej błyskawicznej szarży husarii, niechęć cesarza Leopolda skontrastowana z wiwatującym tłumem mieszkańców przed chwilą oblężonej stolicy, radość Jana z powodu możliwości udzielania chrześcijańskiego wsparcia – to najbardziej utrwalone w świadomości czytelniczej zdarzenia (acz nie zawsze prawdziwe), stanowiące fundament wznoszonej przez Niemcewicza budowli. Ale nie jedyne!
Ten, który „się mieczem berła dobił” (zw. 1, w. 4), to oczywiście także gospodarz „pysznych gmachów Wilanowa” (zw. 15, w. 4) – tu jest jego święte ustronie, locus amoenus, gdzie troski polityczne zastępują przechadzki „w uczonych gronie” w cieniu „odwiecznych topoli” (zw. 16, w. 3–4). Chętnie zwracano wtedy uwagę – to przede wszystkim zasługa programu obchodów wspomnianego stulecia odsieczy – na oczytanie monarchy, znajomość języków, rozbudowaną sieć kontaktów z mędrcami swoich czasów. W Przydatku czytamy: „Sam uczony, lubił towarzystwo uczonych”, i nie ma w tym ani słowa przesady, co dobrze poświadczały świadectwa choćby zagranicznych gości króla (by wspomnieć tylko Historię Polski nadwornego lekarza, Bernarda O’Connora). Przyćmiony przez tragedie ostatnich lat życia – nieudane projekty polityczne, niechęć szlachty do Marii Kazimiery, dramatyczne ekspedycje wojenne w latach 90. – obraz filozofującego króla jednak zaistniał u Niemcewicza.
To wszakże – niestety! – ostatni promyk nadziei dla narodu od dawna wkraczającego na równię pochyłą. Wykorzystując metaforykę solarną, Niemcewicz powiada w zamknięciu części poetyckiej: „Tam umarł. A jak słońce u zachodu / jaśniejszym ziemię oświeca promieniem, / tak i on dzielniej wzniósł sławę narodu, / nim Polska śmierci okryła się cieniem” (zw. 17, w. 1–4). Oczywiście po tym śpiewie znajdujemy, jak w całym cyklu, obszerne objaśnienie prozą. Skonstruowane z licznych lektur, znakomicie zresztą streszczonych, kończy się słowami nienapawającymi optymizmem: „Na próżno, gdzie wiekuiste topole cienią nadbrzeża wiślane, król ręką tureckich i tatarskich jeńców wzniósł Wilanowa gmachy. Usunął się w nich od wrzawy publicznej, lecz domowej spokojności nie znalazł! Niezgody między własnemi dziećmi, nienawiść matki ku królewiczowi Jakubowi i żonie jego zalewały serce goryczą, truły wszystkie godziny. Zamyślali Polacy złożyć z tronu Jana III, nieraz i on sam tak przykrego chciał się pozbyć ciężaru […] Zdobyte laury nie uczyniły go poważniejszym w oczach dumnych magnatów. Wiele uczynił dla sławy narodu, nic dla pożytku, dowiódł na koniec, że w Polszcze łatwiej jest być wielkim wodzem, jak królem” [podkr. – I.B.].
Podkreślmy stanowczo – to są właśnie ostatnie słowa projektu, który ochrzczony został mianem Śpiewów historycznych, tu kończy się właściwa praca nad zleceniem od Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Historia jednak właśnie nabiera kolejny raz rozpędu, gromadzone są fundusze na druk i Niemcewicz pracuje dalej. Powstają jeszcze trzy teksty, w tym jeden poetycki, załączone jako ostatnie karty książki. Są to: Krótki rzut oka na czasy od Jana III aż do dzisiejszych, funeralny liryk Pogrzeb księcia Józefa Poniatowskiego oraz Uwagi nad upadkiem i charakterem narodu polskiego. Kończą się więc Śpiewy, zaczyna natomiast… chyba ostatnie starcie z historią najnowszą?
O tym, że mimo wszystko nadal mamy do czynienia z przemyślaną konstrukcją, przekonują okalające te 33 wiersze całostki – Przemowa i to wszystko, co następuje po Janie III. Sam Niemcewicz aż dwukrotnie daje do zrozumienia, że działa wedle konspektu. We wstępie najpierw zakreśla ramy czasowe przedsięwzięcia, stwierdzając „Śpiewy te zaczynają się od Piasta, a kończą się na Janie Trzecim”. Potem jeszcze dodaje: „Zwycięstwa Jana III i z zgonem jego kres sławy naszej – kończą te śpiewy”. I jeszcze jedna wzmianka z Przemowy: „wzmaga się blask za Jagiełłów w całej sile i przepychu, oświeca panowanie Stefana, aż przed zachodem, mdlejąc stopniami, raz jeszcze za Jana III uderza jasnością i gaśnie”. Wyraźnie widać – zwłaszcza w ostatnim cytacie – trzymanie się pewnej formuły ujęcia dziejów. Panowanie króla Jana III jako ostatni przebłysk zachodzącego słońca – które nierzadko najmocniej zaświeci, wręcz oślepiająco, właśnie przed nastaniem ciemności – to przecież frazy z ostatniej zwrotki tego śpiewu. „Cień śmierci” nad najnowszą historią Polski w mniejszym stopniu wydaje się teraz poetyckim wybrykiem roztrzęsionego składacza rymów, widać tu pewną konsekwencję, autentyczne zmaganie się z problemem pisania historii i wierszem, i prozą. Pamiętajmy, że Niemcewicz – jako człowiek rozpoznawalny od późnych lat 80. – zostaje oddelegowany do wykonania projektu TPN i niejako daje swoje nazwisko książce, która powstawała pod nadzorem. Trywializując nieco – podpisał umowę o dzieło i musi się wywiązać, a szacunek, jakim był powszechnie otaczany, nie miał tu nic do rzeczy.
Samo trzymanie się określonej metaforyki – skądinąd niewyszukanej – nie musi oczywiście jeszcze odsyłać do wielkich spraw oświeceniowej historiografii. Deklaracje Niemcewicza natomiast wyraźnie na to właśnie wskazują. W Przemowie daje on dwie takie wskazówki. Dokładnie określa, ile czasu łącznie pochłonęła praca nad wydaniem książki: „To dzieło, przed siedmią latami zaczęte…”. Nawet jeśli konstrukcja wstępu została przemyślana sporo wcześniej, to wrócił do niej w 1816 r. – a zatem początek pisania wyznacza na rok 1809. Ta data jest też ukryta dokładnie w trzecim zdaniu Przemowy: „Towarzystwo Królewskie […] wydało świeżo prospekt do pisania historii narodowej. Praca ta, acz pomiędzy wielu rozebrana pisarzy, zająć może przeciąg czasu niemały. Wszystko spodziewać się każe, iż znajdzie w nich czytelnik dostateczną dziejów narodowych wiadomość”. Ten „świeżo wydany” prospekt to swego rodzaju podstawa programowa i „ulotka”, którą historycy TPN-u pragnęli zachęcić pisarzy, najlepiej zawodowych historyków, do wspólnego dzieła. Podstawą prospektu (a ściślej Odezwy Towarzystwa Królewskiego Przyjaciół Nauk w sprawie prospektu historii narodu polskiego) było podejście rewizjonistyczne. Oczekiwani naśladowcy wielkiego Naruszewicza i jego nieukończonej Historii narodu polskiego mieli „przygotować historię Polaków, która stałaby się nauką Polakom” [4].
Aby zamierzony cel osiągnąć, umówiono się – i Niemcewicz brał w tych rozmowach udział – że dziejami rządzić mają ścisłe reguły periodyzacyjne. Wyróżniono więc kolejne epoki: od baśniowych początków do chrztu Polski; od roku 966 do 1138; od rozbicia dzielnicowego do 1370 r.; od Ludwika Węgierskiego do końca panowania Jagiellonów; potem okres 1572–1788; wreszcie od Sejmu Wielkiego do trzeciego rozbioru Polski. W ramach tego porządku należało też dbać o ciągłość procesu decentralizacji, nader niepokojącego przynajmniej od śmierci Krzywoustego, i „rozkrzewić poznanie fałszywych wyobrażeń, które obłąkały przodków naszych, abyśmy od podobnych późne pokolenia zachowali”. Praca miała służyć dobru przyszłych pokoleń, a zapewni je – jak wierzyli zawsze wzniośli w swej naiwności mędrcy pod wodzą Staszica – książkowa monografia dziejów. Śpiewy historyczne to zdecydowanie jedna z form realizacji tego właśnie projektu. Specyficzna, gdyż – jak ukazano wyżej w tym szkicu – wierny swym przełożonym Niemcewicz jednak realizuje i wspólny, i swój własny plan poprzez rozbicie przedostatniej epoki na dwa podokresy – 1572 do 1696 oraz wszystko, co później (a więc „cień śmierci” po ostatnim przebłysku słońca chwały). A jednak uznano, że wywiązał się znakomicie.
Wydaje się, że mogło to być działanie świadome, podyktowane głębszymi rozważaniami Niemcewicza nad książką, którą szczególnie ulubił przy konstruowaniu Śpiewów – mowa o Krótkim wyobrażeniu dziejów Królestwa Polskiego w dwóch tomach (1810). Jej autor, Jerzy Samuel Bandtkie, opracował najlepszą oświeceniową kontynuację Historii Naruszewicza (pierwszy tom to głównie wypisy z tego dzieła, skompilowane z licznymi mniej znanymi źródłami; od tomu drugiego Bandtkie jest już w pełni samodzielny). Również trzyma się dość ściśle zasad nowej periodyzacji, choć nie uznaje za „epokę” okresu przedchrześcijańskiego (jest to dlań „bajeczna historia Polski”). Na treść tomu drugiego, któremu warto się teraz przyjrzeć, składają się okresy od 1386 roku do 1572 oraz od 1572 do 1795 – zamykająca dzieło epoka ostatnia jest traktowana szczególnie, dzieli się na „oddziały”, jakby kolejne ogniwa przybliżające historyka do poznania prawideł upadku państwowości, traktowanego jako ciąg przyczynowo-skutkowy.
W Krótkim wyobrażeniu część poświęcona Sobieskiemu jest jakby ostatnim przebłyskiem chwały i wielkości, aczkolwiek widać już w latach jego panowania to wszystko, co doprowadzi do opłakanego końca. Chwaląc królewskie umiłowanie nauk, znajomość języków, zdolności przywódcze na polu walki, przymioty umysłu, ujmującą powierzchowność (to wszystko jest w Śpiewach dokładnie powtórzone za Bandtkiem), historyk zauważał niemało rzeczy karygodnych, których Sobieski nawet nieświadomie bywał współtwórcą – szerzyła się za jego czasów nietolerancja religijna (daleki od prześladowania różnowierców, „za przyczyną królowej patrzał na nią przez szpary […] pomroka gusłów i zabobonów i ciemność rozumu szerzyły się coraz bardziej […] światło nauk gasnąć poczęło […] upadały kunszta”). Jak wielu oświeconych Bandtkie ganił ówczesne „szpecenie polszczyzny” [5]. Niedwuznacznie też wynika z (nie)Krótkiego wyobrażenia, że historia osłabiania władzy centralnej ma swój niechlubny akord końcowy po 1683 r., gdy król całkowicie powierza stery państwa żonie, Marii Kazimierze – wtedy właśnie „przestał sam sobą rządzić i państwem” [6]. Po śmierci Sobieskiego, kiedy to królowa wyraźnie zaczęła dążyć do odsunięcia własnych synów od tronu, wielcy mocarze nowej oświeceniowej Europy nie mieli w Rzeczypospolitej żadnego przeciwnika i mogli ją zwyczajnie zagarnąć już wtedy, wiele dekad przed pierwszym rozbiorem – Bandtkie przekonuje, a Niemcewicz skwapliwie to powtarza, że już za Jana III nasza „bytność polityczna” była nader wątła.
Dlatego też powstaje swoisty appendix do Śpiewów – Krótki rzut oka na czasy od Jana III aż do dzisiejszych – stanowiący streszczenie ostatnich dwóch „oddziałów” Krótkiego wyobrażenia Bandtkiego, a więc rozdziału o królach Sasach i o Stanisławie Auguście Poniatowskim. Żaden jednak nowy śpiew nie zostanie napisany, bo uważnie czytając Przedmowę Bandtkiego, natknął się Niemcewicz na słowa: „Z równą starannością wyobrazić usiłowałem […] niewstrzymanie upadku Polski pod królami z wielkich domów polskich – pod królem Michałem i Janem III – bo i pod ich rządem szukać należy przyczyny następnych wypadków”. Z kolei o XVIII wieku: „Panowanie […] elektorów saskich nie mogłem inaczej, jak w szczupłej wystawić krótkości, gdy czasy te z naszemi stykają się, a wiek stuletni dopiero wiele rzeczy po upłynieniu swym odkrywa, których współcześni widzieć i wiedzieć nie mogą, nie będąc tak obojętnemi albo bezstronnemi jak potomność”. Krótki rzut oka Niemcewicza dość dokładnie streszcza zakończenie książki Bandtkiego. Co zastanawiające, zarówno tu, jak i w Uwagach nad upadkiem i charakterem narodu polskiego ostatnim z naszych mężów opatrznościowych nie jest żaden z oczekiwanych bohaterów okresu napoleońskiego, insurekcji czy oświecenia stanisławowskiego. Dwukrotnie Niemcewicz składa pokłon… carowi Aleksandrowi I: „Nie należał Aleksander do krzywd i obelg dawniej Polszcze zadanych, wzgardził chlubą niecnych zdobywców, burzenia i zatracenia narodów, przeniósł prawdziwą sławę wskrzeszenia niewinnie zagładzonego ludu” (Krótki rzut oka). Natomiast słowa wieńczące książkowe Śpiewy historyczne brzmią: „minęły u nas czasy zaburzeń, już nam nadużyć wolności, lękać się nie należy, lecz i owszem wszystkich przykładać starań, by nadane nam przez wielkomyślnego Aleksandra swobody nienaruszenie i święcie dochować”. Optymizm w patrzeniu na dzieje narodowe, który tak usilnie przypisywano Niemcewiczowi, jest zaiste bardzo specyficzny. Widać wszak, że oświeceniowy monarchista, Julian Ursyn, wyraźnie usiłuje w swym trzyczęściowym zwieńczeniu Śpiewów – wraz z wierszem funeralnym o księciu Poniatowskim – przekonać do starej, Naruszewiczowskiej idei silnego centrum władzy, która jako jedyna – choćby i z zewnątrz narzucona – uchroni nas przed samymi sobą.
Śpiew o królu Janie III bardzo zatem logicznie i zgodnie z planem wieńczy cykl poetycko-prozatorskich medytacji nad naszą historią. Pozostaje tylko zastanowić się, jak traktować zdawkowe potraktowanie czasów napoleońskich i umiłowanego Kościuszki, któremu akurat Niemcewicz – znany przyjaciel Naczelnika! – winien chyba najgłębsze ukłony. Jak traktować rozbicie zwartej struktury trzydziestu trzech utworów „pieniem żałobnym” o Poniatowskim zamiast – chociażby – wierszem o Kościuszce. Może trochę racji miał Zdzisław Libera, podejrzewając Niemcewicza o niechęć do tak mrocznego zakończenia? Może lata znajomości, podróże i współdzielenie ran wywoływały nawroty traumy spod Maciejowic, gdy – obaj dość ciężko ranni – dostali się do rosyjskiej niewoli? Psychologii mimo wszystko trudno uniknąć w tym przypadku, ale nie jest też tak, by już same Śpiewy historyczne nie przynosiły cząstkowych odpowiedzi na te dylematy – potrzebne nam teraz informacje zdają się po prostu dobrze ukryte.
Zacznijmy od Poniatowskiego, królewskiego bratanka, pieszczotliwie zwanego „Pepi”. Bohaterskim wojownikiem, jak wiemy, w zasadzie nie był, lecz nim się stał. Książę Józef – streszczając ten barwny, choć niedługi raczej żywot – to przez wiele lat typ modnisia przy mieczu. Wprawdzie szlachetnie odmówił złożenia broni, gdy król Stanisław August przekonywał jego i Kościuszkę do własnej wizji zachowania resztek jakiejkolwiek państwowości, ale w czasie insurekcji nie pokazał ani taktycznych, ani bojowych talentów. Raczej w pamięć zapadają ekscesy towarzystwa „spod Blachy”, gdzie młodszy Poniatowski zadomowił się po śmierci króla w 1798 r. – tańce na „trupie ojczyzny”, jak mawiano o srodze zakrapianych i ponoć niemoralnych imprezach księcia, najlepiej ukazują, jaką ten hulaka mógł mieć opinię i jak bardzo kontrastuje ona z wizerunkiem herosa, który zdobył wraz z własną śmiercią w 1813 r. Może to ta przemiana, niemal trudna do pojęcia, gdy nie ma się wyobrażeń o szaleństwach i amokach polskich wojowników, tak ujęła Riyoko Ikedę, autorkę Aż do nieba – jednej z pierwszych mang przetłumaczonych na język polski. Właśnie książę „Pepi” jest jej bohaterem.
Diametralna zmiana zachodzi w 1809 r. Natchniony jakimś przeczuciem o szansie na wyzwolenie z kajdan rosyjskich, czy też trawiony wyrzutami sumienia, Poniatowski rzuca się w wir walki u boku Napoleona. Batalie z Austrią w Galicji to przecież pierwsze zwycięstwa wojsk, w których są Polacy od… przeszło stu lat – odzyskano wówczas olbrzymie połacie ziem zagarniętych w pierwszym i trzecim rozbiorze. Triumfalny wjazd do Warszawy u boku generała Dąbrowskiego to początek bohaterskiej legendy księcia Poniatowskiego, zupełnie jakby dawny szaławiła stał się nagle narzędziem w rękach Boga. Wieczny republikanin Kościuszko, odrzuciwszy ofertę współpracy z Napoleonem, który był dlań po prostu kolejnym tyranem pracującym na własną chwałę w morzu krwi swoich żołnierzy, został zapomniany – mieliśmy nowego herosa, tym razem naprawdę aktywnego.
Jak świetnie tłumaczył Wiesław Pusz w artykule sprzed czterdziestu lat [7], lata 1809–1813 to czas budowania kultu Poniatowskiego wedle technik wręcz starożytnych – kulturowo rzecz ujmując, książę to idealny „kandydat” na zwycięzcę historycznego konkursu o bohaterskie podium, a najlepiej o tym świadczy… jego śmierć. Przeciwieństwo rycerza bez skazy, libertyn naginający do granic możliwości (lub dalej) przyjęte normy, przechodzi niepojętą metamorfozę, osiąga szczyt popularności i pełnię uwielbienia, wreszcie spektakularnie ginie, razem z rumakiem i z szablą w dłoni, gdy zamyka się nad nim toń Elstery.
Do przejścia w ponadhistoryczną wieczność półbogów brakowało księciu tylko odpowiedniej oprawy pogrzebowej. Od wyruszenia zwłok spod Lipska 17 lipca 1813 do uroczystej ceremonii w Warszawie 9 września 1814 (a przecież złożenie na Wawelu to dopiero rok 1817!) kondukt zatrzymywał się wielokroć, bohaterowi składano hołdy, a literackie świadectwa dają wyobrażenie o skali tej narodowej medytacji przy – niejako – stacjach krzyżowej drogi Polaków. Zapewne trudno byłoby, biorąc pod uwagę, że Niemcewicz jeszcze „dłubie” przy wydaniu Śpiewów, nie uwiecznić tej wspólnoty cierpienia. Julian Ursyn oczywiście w obchodach udział wziął, dając właśnie wiersz Pogrzeb księcia […] pienie żałobne, tyle że częścią cyklu stanie się on dopiero za czas pewien – wiersz opublikowano w 77. numerze „Gazety Warszawskiej” z 1814 r. W 1816 roku, gdy po latach wreszcie znalazły się środki na wydanie zbioru, zapewne w ostatniej chwili poeta zdecydował się delikatnie naruszyć jego strukturę, zarazem dbając o ideowy i polityczny przekaz – bo przecież iluzję państwowości zachowujemy dzięki carowi Aleksandrowi. Kult bohatera jest i tu, i w innych wierszach czasów opłakiwania ewidentny, ale myśl historyczno-polityczna Śpiewów nadal wydaje się zwarta; z pewnością „pienie żałobne” nie jest kolejnym śpiewem, Poniatowski zaś – kolejnym królem Janem III.
Jako uczestnik boleści narodu Niemcewicz przedrukował w Śpiewach świadectwo tego najokropniejszego ze spadłych na Polskę ciosów, ale ze zmianami w logice historycznego wywodu należało obchodzić się ostrożnie, gdyż nadmiar entuzjazmu już nieraz i jego, i innych poetów zwodził na manowce, zmuszając do niechcianego nadganiania historii [8].
Z nieco chyba innych przyczyn wypadł z refleksji Niemcewicza Tadeusz Kościuszko, wspomniany prawie od niechcenia: „postanowiono walczyć, mniej już o całość, jak raczej o zgon szlachetny. Ogłoszony naczelnikiem nieustraszony Kościuszko. Po czynach najświetniejszej odwagi i wódz, i rycerstwo w walce nierównej padają na usypanej już ojczyźnie mogile”. O powodach dość jednak zdawkowego potraktowania przyjaciela trudno wyrokować, ale niemało racji może mieć Libera, podejrzewając czynniki pozaartystyczne, a nawet psychologiczne. Kościuszko i Niemcewicz to osobowości skrajnie odmienne, ich przyjaźń zaś zdaje się przede wszystkim pewnym dogmatem badawczym. Znawca zagadnienia, stacjonujący na Tajwanie slawista i badacz życia Naczelnika Joel J. Janicki, przekonuje, że jeśli ktoś istotnie był powiernikiem Kościuszki, to mógł nim być tylko wiceprezydent Thomas Jefferson. Współpraca z Niemcewiczem stanowiła wypadkową zdarzeń (wspólna walka, rana odniesiona pod Maciejowicami, potrzeba wsparcia w czasie rekonwalescencji) i faktu, że Naczelnik – utalentowany w wielu dziedzinach – po prostu słabo pisał. Niemcewicza potrzebował więc do określonych zadań i wiedział, że jako lekko naiwny idealista, znawca konwencji literackich i dusza towarzystwa sprawdzi się znakomicie. Trudno jednak oczekiwać, by same te cechy zmieniły Kościuszkę, człowieka wojny, maniakalnie podejrzliwego, pozbawionego skłonności do prywaty i zysku, a nawet do nawiązywania przyjaźni [9].
Przyjaźń ta nie jest więc żadnym faktem historycznym, lecz elementem konwencji, przede wszystkim literackiej, czego sam Niemcewicz najpewniej był aż za bardzo świadom (choć, przyznajmy, przykre rozstanie w Ameryce i tajemnicze zniknięcie Kościuszki na lata pewnie i tak nim wstrząsnęły). Po pierwsze, Julian Ursyn to typ monarchisty: niezależnie od wszelkich cyrkumstancji nie pojmował skrajnego republikanizmu Jeffersona i Naczelnika, łatwiej przyjmował perspektywę sojuszu z Rosją niż beznadziejną walkę. Następnie, jak przekonuje Janicki, pokolenia biografów sławnego wodza – od Jana Dihma, przez Alexa Storożyńskiego, aż do najnowszych ustaleń Aleksandra Czai – do historii wzajemnej przyjaźni obu bohaterów niemało dodają z własnej wyobraźni, ignorując nieco słowa samego Niemcewicza; już notatki z uwięzienia w carskim więzieniu dają do zrozumienia, że Julian Ursyn przystępuje do rozpisania na wiele rozdziałów potężnej legendy. Gdy trafia go kula, nie czuje bólu, lecz radość z powodu przelania krwi za ojczyznę, podczas gdy tuż obok kula armatnia zabiła konia pod Kościuszką (trudno sobie wyobrazić, jak to przeżył, choć długa niemoc może wskazywać, że miał wiele szczęścia). Te uwagi kontrastują z faktem, że w więzieniu Naczelnik był „paranoicznie podejrzliwy”, a z Niemcewiczem nie miał kontaktu, bo zostali od siebie odizolowani. Zwieńczenie tej osobliwej literackiej „znajomości” stanowi Pochwała Tadeusza Kościuszki, zamówiona w konkursie przez TPN i bliższa hagiografii niż historii. Efektem jest posąg, postać odindywidualizowana i idealna, a więc bliska poetyce epitafium, z pewnością nie biografii non-fiction.
A jednak w czasie, gdy jeszcze powstają Śpiewy, Kościuszko nadal jest w życiu Niemcewicza obecny, tyle że pojawia się w innym, nieukończonym tekście. To wiersz Widmo, skreślony zapewne w 1813 r., będący wspomnieniem tragedii Maciejowic:
Kościuszko, Kościuszko, gdzież twój zapał mężny
wiedzie ciebie i twoich mężów uzbrojonych?
Patrzaj, jak w chmurach skrwawionych
ten okrąg słońca potężny
zachodzi strasznie.
[…]
Wierzaj, Kościuszko, ach, ziszczy się pewnie,
opłakiwać będziesz rzewnie
twoje zuchwalstwo.
[…]
Nie narażaj ślepym biegiem
tych orłów białych, tych ojczystych znaków
i już ostatnich rycerstwa orszaków [10]
Wiersz wydaje się reakcją na klęskę (lub oczekiwaniem klęski?) Napoleona pod Lipskiem i na śmierć księcia Józefa Poniatowskiego. Jest jednak o tyle specyficzny, że powraca w nim wspomnienie z 1794 r. O ile dobrze wiążemy fakty, Niemcewicz obawia się następstw „zuchwalstwa” drugiego Kościuszki, bohaterskiego księcia Józefa, ale też zdradza rozczarowanie brakiem zainteresowania losem Polaków na świecie – od Maciejowic historia zatacza krąg i żadnego pożytku z tego nie ma.
Kościuszko jest więc ledwie przerażającym widmem, Poniatowski zaś – jest martwy. Janicki chyba słusznie podejrzewa Niemcewicza o ostateczne złożenie broni i przyjęcie do wiadomości wymogów realpolitik – lepiej przyjąć nową ojczyznę z rąk jej katów, niż nie mieć jej wcale (w czym nigdy nie zgodziłby się z nim Kościuszko). To kolejny powód, by Śpiewy historyczne w części poetyckiej stanowczo zamknąć wspomnieniem króla Jana III, zaś w prozatorskiej – pochwałą cara Aleksandra.
Informujemy, iż w celu optymalizacji treści dostępnych na naszej stronie internetowej oraz dostosowania ich do Państwa indywidualnych potrzeb korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych Użytkowników. Pliki cookies mogą Państwo kontrolować za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie z naszej strony internetowej, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż akceptują Państwo stosowanie plików cookies. Potwierdzam, że aktualne ustawienia mojej przeglądarki są zgodne z moimi preferencjami w zakresie stosowania plików cookies. Celem uzyskania pełnej wiedzy i komfortu w odniesieniu do używania przez nas plików cookies prosimy o zapoznanie się z naszą Polityką prywatności.
✓ Rozumiem