Odsiecz wiedeńska w literaturze najnowszej – rzut oka na techniki narracyjne i inspiracje książek „Wiedeń 1683” Johannesa Sachslehnera i „Sobieski. Lew, który zapłakał” Sławomira Leśniewskiego
DE EN PL
Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie

Pasaż Wiedzy

Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie

Odsiecz wiedeńska w literaturze najnowszej – rzut oka na techniki narracyjne i inspiracje książek „Wiedeń 1683” Johannesa Sachslehnera i „Sobieski. Lew, który zapłakał” Sławomira Leśniewskiego Igor Barkowski
Johann Nepomuk Hoechle, Leopold Bucher, „Spotkanie Leopolda I z Janem Sobieskim”

Dla badaczy i entuzjastów militarnych dziejów XVII w. niewątpliwie najważniejszą pozycją o odsieczy wiedeńskiej jest i długo będzie Wiedeń 1683 Jana Wimmera, drobiazgowa monografia jesiennej kampanii Sobieskiego, wydana z okazji trzechsetlecia pamiętnej bitwy. I choć – co zrozumiałe – wciąż przybywa opracowań, dysertacji i artykułów precyzujących zaniedbane czy mniej istotne epizody kampanii (w tym nader szkodliwych tomów bezkrytycznie opiewających chwałę polskiego oręża, podszytych szowinizmem i ksenofobią), z pewnością praca ta stanowić będzie, nawet dla rozrastającego się obozu krytyków, podstawowy punkt odniesienia. Nieco inaczej mają się sprawy z rynkiem książki popularnonaukowej, eseju i form mieszanych – by tak rzec – „dla ludu”. Na tym polu zaistniało w ostatnich latach przynajmniej dwóch autorów, których narracje, zachowując pryncypia historyzmu akademickich poprzedników, zdają się zarazem inaczej rozkładać punkty ciężkości i przekonywać do – nader niechętnie u nas przyjmowanej – krytycznej rewizji trzystuletniej przeszłości, narosłych wokół niej mitów, nieporozumień, czy wreszcie pisarskiej dezynwoltury i zdawkowości.

Najbardziej oryginalna pod względem treści i formy jest Wiedeń 1683 [1], propozycja Johannesa Sachslehnera, austriackiego badacza i popularyzatora wiedzy (godną podziwu polszczyzną autor prezentował książkę w murach pałacu wilanowskiego jesienią 2018 r.), który zdecydował się na poetykę… kalendarza – dzień po dniu, od 1 stycznia 1683 do końca roku, omawia sprawy kampanii z wielu perspektyw jednocześnie. Przywołuje bohaterów i antybohaterów, kobiety i mężczyzn z Wiednia i okolicznych mieścin, walecznych mnichów, chłopów i kupców, ale też podłych szubrawców obu wojujących stron, wszelkich narodowości i temperamentów. Rozkładając perspektywę na tak wiele postaci – co ważne: zawsze historycznych! – uzyskuje Sachslehner efekt, którego w języku wyzwoliciela stolicy cesarstwa jeszcze nie znaliśmy. Nie jest bowiem wcale jasne, czy słynna odsiecz wyruszy i czy zdąży na czas.

Na antypodach tej rewizjonistycznej postawy sytuuje się pozornie Sobieski. Lew, który zapłakał Sławomira Leśniewskiego [2]. Pozornie, gdyż i tu ostrzy się krytyczny pazur. Wprawdzie mamy do czynienia z jednym głównym bohaterem i epicką opowieścią o nim, inspirowaną zwłaszcza źródłami polskimi, stanowiącą jakby przedłużenie klasycznej biografii autorstwa Zbigniewa Wójcika, jednak Lew Lechistanu okazuje się też ofiarą wybujałych ambicji, a także obiektem machinacji cesarstwa oraz głowy Kościoła. Wydaje się wręcz, że naprawdę realne szanse na odbudowanie znaczenia Polski na arenie międzynarodowej Sobieski całkiem świadomie pogrzebał na rzecz budowania własnej legendy. Opowieść zupełnie odmienna od wizji Austriaka (bo i różnic w szczegółach starć znajdziemy niemało), jednak spotyka się z nią w metodzie prezentacji teatru omyłek. Warto więc zawęzić nieco pole obserwacji do samego roku 1683 i przyjrzeć się temu przedstawieniu w dwóch odsłonach.

Jest i czysto akademicki powód do przyglądania się rewizjonistycznym narracjom popularnym, siłą rzeczy skupionym na wywołaniu u czytelnika odpowiedniego wrażenia ogólnego. Powód ten daje trzeci, „cichy” bohater niniejszego szkicu – Andrzej Witkowicz, autor znakomitego opracowania Czerwone sztandary Osmanów [3]. Bez przesady można stwierdzić, że historyk ten poszedł na czołowe zderzenie z całymi pokoleniami badaczy „wiedeńskiej okazyi” stwierdzając, że „dominują opracowania kiepskie, tworzące informacyjny chaos i utrwalające zarówno błędy, jak i mity”, zaobserwować też można „niebezpieczny zwrot w stronę mitologizacji armii polskiej” oraz powracające wciąż tezy podszyte „sensacją, polityką […] rasizmem”, a zwykle po prostu brakiem wiedzy. Własną wizję odsieczy dokumentuje Witkowicz źródłami niezbyt dotąd szanowanymi: kronikami i zapiskami muzułmanów, rzadziej popadających w przesadę. Są to dlań wystarczające przesłanki, by skończyć z narracjami o mężnych księciu Lotaryńskim czy Starhembergu (i oczywiście „głupim wielkim wezyrze”, bezradnym jak dziecko i uciekającym w popłochu na sam widok obcych wojsk) i docenić, być może, największą w dziejach mobilizację tureckiej armii, jej strategię i sztukę wojenną.

Pewnie nie w smak takie opowieści sarmackim potomkom odsieczy, ale trudno ukryć, że zbyt często powracają w historiografii europejskiej zachwyty nad „rzekomo jednoczesnym” uderzeniem sprzymierzonych i rozgromieniem bezradnej wobec siły chrześcijan rzeszy Turków i Tatarów (jak twierdzi Witkowicz, sprawia to wrażenie, „jakby niektórzy historycy pozostawali ciągle w służbie habsburskiego domu panującego” [4]). Za rozbicie wielkiej armii zapłacono odpowiednią daninę krwi, ciężkie straty w oddziałach Sobieskiego jednoznacznie to potwierdzają, a Witkowicz dodaje niemało od siebie, tłumacząc, że mimo możliwości odtworzenia kampanii godzina po godzinie, czytamy źródła jakby na opak [5]. Sachslehner i Leśniewski są wprawdzie krytyczni na swój sposób i w nieco innych obszarach (u nich nie uświadczymy pochwały sztuki wojennej Wschodu, raczej przerażenie nią), ale sama tendencja zdaje się na tyle znamienna, że nie sposób chyba zignorować swoistego przełomu w refleksji nad odsieczą Wiednia – stąd niniejsze uwagi o literaturze popularnej, niewątpliwie stanowiącej lustro najnowszych dokonań badawczych i świadectwo zmian w poetyce opisu sławetnej batalii.

Z uwagi na przyjętą formę bardziej wywrotowy zdaje się Sachslehner, ale też nie można powiedzieć, by dokumentacja kampanii w formie kalendarza książkowego na rok 1683 była jedynie widzimisię autora. Za jego decyzją stoją przesłanki nader pouczające. Lektura kalendarza to w XVII stuleciu najbardziej podstawowa forma kontaktu ze słowem pisanym, za czym przemawia zwłaszcza trwałość i stabilność tej odmiany piśmiennictwa. Kalendarze wcale nie zapełniały jakiejś niszy wydawniczej, bo i pod koniec XVIII wieku były równie popularne – nie ma nad nie „żadnej skupniejszej” książki, pomstują publicyści „Monitora” w 1778 r. U kresu oświecenia Jacek Przybylski – sam przecież kalendarzysta-akademik – grzmi z katedry, że rynek nie ceni książek dla „uczciwych ludzi”, bowiem kalendarzy drukuje się dwadzieścia razy więcej. O „grubiaństwach”, „głupstwach” i „przesądach” rozpisują się Voltaire i Diderot – dla mędrców wieku świateł jest skandalem, że ludzie, których chcą oświecać, sięgają wprawdzie po wartościowe lektury, ale też czytują stanowiące istotę kalendarza dodatki, jak informacje o dobrych dniach na puszczanie krwi lub mitycznych potworach z dalekich krain, prognostyki, modlitwy o uzdrowienie, uniwersalne metody walki z febrą (np. „jedz i pij ostrożnie”), wskazówki o dobrych dniach na kąpiel (wiadomo – „zimą myć się niezdrowo”) czy pełne bajdurzenia wywody domorosłych historyków o przodkach dynastii panujących.

Co ważne, jeden człowiek – jak wskazują ocalałe, pokreślone notatkami i zaczytane dokumentnie egzemplarze – uczestniczył w tym samym czasie w dwóch odmianach kultury, tej uczonej i tej, powiedzmy, potocznej. Kalendarze zaś starały się ukontentować żądnych nowinek czytelników tak bardzo, że w czasach oświecenia rozmaite bałamutne rady sąsiadowały na ich kartach np. ze streszczeniem traktatu filozoficznego Immanuela Kanta. Już zresztą w XVII w. obserwujemy wzbogacanie produkcji kalendarzowej o odmiany tematyczne –przykładowo we Francji pojawia się kalendarz polityczny, Almanach Royal. Poczytność i liczba wydawanych egzemplarzy uświadamiają, że mówimy nie o jakimś szaleństwie naszych przodków, lecz o najbardziej podstawowym gatunku książki masowej – jak przekonywali Bronisław Baczko i Henryk Hinz, kalendarz to „pewien rodzaj wydawniczy” [6].

Sachslehnera, jak się zdaje, najbardziej pociąga w nim fakt, iż daje możliwość niejako uczestnictwa w całym uniwersum kultury. Miary upływającego czasu są wszak różne w różnych miejscach globu i kalendarzyści skrupulatnie notowali, że dany dzień (i jego patron) jest innym dniem na Rusi, uwzględniano też rachubę czasu „mahometańską” – liczoną od ucieczki proroka do Medyny – i żydowską. W Wiedniu 1683 to podejście widać od pierwszych kart, jest bowiem „lat 7191 od Stworzenia Świata, 3889 od Potopu”, minęło też „410 lat od początku rządów Habsburgów w cesarstwie” i 1061 od odysei Mahometa. Takim to sposobem Sachslehner na przykładzie pamiętnego roku 1683, przełomowego dla Europy, ukazuje rozdźwięki czasów przejściowych. Na arenie działań zbrojnych i politycznych interesuje go to samo, co w dawnych kalendarzach – współwystępowanie „myśli naukowo-technicznej” obok fanatycznej pobożności, zabobonu i polowań na czarownice (podobne bowiem wątki także wplata w kalendarium oblężenia), bo dopiero takie zestawienie, jak przekonuje, pozwoli uchwycić fenomen najbardziej wstydliwy, czyli zasadniczy temat książki. W obliczu zagrożenia chrześcijańskiej Europy organizacja mocarstw okazuje się kuleć przy każdym kroku, a dyplomatyczne wpadki, omyłki i niezachwiana wiara w przewagę krzyża nad półksiężycem doprowadzają do tragedii. O tym, że nie była to tragedia ostateczna, według Sachslehnera, przesądziły szczęśliwe dla oblężonych przypadki, choć było blisko – głupota i małostkowość kosztowały wiele istnień. Tak jak w kalendarzu, mieszają się w tej narracji dwa porządki. Jest tu bowiem miejsce na pochwałę dyplomatycznego sprytu, mądrości wykształconych dowódców i żołnierzy czy ofiarnych czynów mieszkańców Wiednia, mnichów z okolicznych wiosek i studentów uniwersytetu. Zarazem fałsz, zabobony i ignorancja wędrują nawet po królewskich komnatach.

Uważny czytelnik – o ile wcześniej nie studiował kalendarzowych szaleństw czasów przedromantycznych – niejedną informacją będzie zszokowany. Najmniejsze chyba wrażenie robią celebracja relikwii 30 stycznia, zęba świętej Apolonii (niezawodne remedium na ból zębów, oczywiście), i błogosławieństwo świętego Błażeja 3 lutego (udzielone w tym dniu chroni od chorób gardła). To dopiero początek roku, cesarstwo święcie wierzy w swą potęgę i raczej niefrasobliwie spogląda w kierunku zrewoltowanych Węgier i dalej na Wschód. Ale już 9 lutego pojawiają się zapowiedzi poważniejszych szaleństw – w Wiedniu powieszono dwóch włóczęgów-czarowników, którzy sprzedawali osobliwy amulet chroniący przed wymiarem sprawiedliwości – korzeń mandragory, według wierzeń wyrastający pod szubienicą wisielca z pewnych jego wydzielin.

Byłby to pewnie ciekawy obrazek z przeszłości, ale Sachslehner jest czujny. Ważą się bowiem właśnie losy polsko-cesarskiego przymierza. Już pod koniec stycznia (dokładnie 27) Jan III optuje na sejmie za zawiązaniem traktatu odpornego z Leopoldem I, ale szlachtę przeciwko idei braterstwa jątrzy Jan Andrzej Morsztyn, herszt profrancuskich agentów, donoszących Ludwikowi XIV o poczynaniach gabinetu królewskiego. 6 lutego dobrze zakonspirowani ludzie Sobieskiego przechwytują w mazowieckich borach kurierów z zaszyfrowaną korespondencją, obciążającą Morsztyna. Odczytana przez łamacza szyfrów, pozbawionego skrupułów i bezwzględnego dla wrogów opata Michała Hackiego, pozwala rozpocząć proces rozprawiania się z wewnętrznym wrogiem Rzeczypospolitej i podjąć rozmowy na właściwsze dla sejmu tematy. Tyle tylko, że dopiero po 24 lutego przybywa do nas hrabia Waldstein, wysłannik cesarza, z propozycją szczegółów sojuszu. Zatwierdzenie paktu nastąpi dopiero 18 kwietnia, wcześniej trzeba będzie jeszcze publicznie oskarżyć Morsztyna i przeciągnąć na stronę procesarską jego zwolenników – nastąpi to na sesji 16 marca, ale sukces będzie połowiczny dzięki żonie barokowego poety. Katarzyna Gordon bowiem, sama szpiegująca przez lata dla Francji, zapobiegliwie spaliła szyfr najbardziej obciążających męża dokumentów, dzięki czemu rodzina podskarbiego koronnego dość spokojnie, choć w niesławie, ewakuuje się z kraju.

Marzec to miesiąc pełen sprzeczności – praktycznie od początku roku dzieje się w Wiedniu wiele rzeczy, wskazujących, że stolica szykuje się na najgorsze (co nie dziwi, skoro cesarski ambasador w Stambule już 21 stycznia oglądał wystawienie buńczuków przed bramą pałacu sułtana, co zgodnie z tradycją oznacza symboliczny początek wojny), zarazem zupełnie nie mogąc się zorientować w planach uderzeniowych Turcji. Bezgraniczne zaufanie we własną siłę i dominację nad protestanckimi rebeliantami na Węgrzech wydaje się główną skazą na obliczu cesarza Leopolda – Imre Thököly, przywódca kuruców, ze znawstwem „rozgrywa” Habsburga i, choćby 13 stycznia na koszyckim sejmie, przekonuje do własnej uległości, udaje, że jest gotów wspomóc cesarstwo w akcji odroczenia wojny jako mediator. Leopold uznaje więc, że starcia raczej nie będzie, zapominając chyba, że rok wcześniej Thököly został uznany przez Mehmeda IV za Księcia Górnych Węgier i czynił ze swoimi oddziałami spustoszenie wśród cesarskich wojsk. Zawarty jesienią 1682 r. półroczny rozejm istotnie zakładał mediacje pokojowe między Leopoldem a sułtanem, tyle że… rokujący w imieniu Madziarów posłowie uzyskali w Wiedniu bardzo dobry wgląd w budowę miasta, poznali system umocnień i słabe strony stolicy. Sporządzone wtedy plany uważnie były w Stambule studiowane. 20 marca emisariusz cesarski donosi bezskutecznie, że Thököly plany te już przekazał sułtanowi i że sytuacja jest dramatyczna. Rada Wojenna jednak z jakichś powodów woli uznać, że na Węgrów dalej będzie można wpływać i uda się uniknąć wojny.

Zrozumiałe jest więc, że 19 stycznia w Wiedniu wchodzi zakaz zabaw, kuligów i maskarad, 4 marca inżynier Georg Rimpler (jeden z tych, którym stolica najbardziej zawdzięcza wytrwanie do nadejścia odsieczy) uzyskuje swobodę w decydowaniu o budowie fortyfikacji, zaś 6 marca cesarskim nakazem z każdego domu w okolicach Wiednia ma zostać oddelegowany jeden robotnik do prac przy umocnieniach. Jakby nieświadom wagi własnych decyzji, Leopold zabawia się 12 marca w „podrzucanie lisa” – okrutna rozrywka polega na naganianiu stworzenia na rozłożone płótno, wiązaniu go w nim i podrzucaniu, aż przerażone umrze. Dodajmy może na tę wesołą okoliczność, że armia Osmanów wyrusza „na wojnę z niewiernymi” dokładnie 31 marca, a hrabia Caprara (ten, który donosił o planach Wiednia ujawnionych w Stambule, obecnie jeniec sułtana zmuszony do towarzyszenia wojsku półksiężyca) nie jest szczególnie zszokowany – widzi przede wszystkim przepych i bogactwo, nie dostrzega natomiast wystarczającej siły bojowej, która mogłaby przyćmić możliwości mobilizacyjne chrześcijan. Obserwuje też znaczny udział oddziałów inżynieryjnych, co nie wydaje mu się zagrożeniem. W tym myli się najbardziej, bo to właśnie minerzy wysadzający kolejne pozycje wiedeńczyków najmocniej będą osłabiać bojowego ducha oblężonych.

Sachslehnera ewidentnie fascynuje ten fenomen dobrego samopoczucia książąt i władców w tak niepewnych czasach. 8 kwietnia książę Karol Lotaryński, dowodzący manewrami wojsk w czasie przemarszu Turków, dowiaduje się, że „zgromadzono najpotężniejszą armię w dziejach osmańskiego imperium”, i już wtedy zaczyna mniemać, że dwieście tysięcy wojowników maszeruje na Wiedeń. Jego przenikliwość i gotowość do walki znacznie osłabiają niepoważne działania Rady Wojennej, która nie chce tego przyjąć do wiadomości. Hrabia Caprara 3 maja, gdy Kara Mustafa zaprasza go na przegląd wojska, nadal krytycznie ocenia zdolność bojową imperium. Lotaryńczyk stara się działać ostrożnie, zwłaszcza wobec niejasnych sygnałów od Leopolda, który na sztuce wojennej nie zna się wcale, ale wymaga (1 czerwca) „natychmiastowych sukcesów”. Mądrość wodza, który musi tak pokierować wojskami, by wytrwać do przybycia Sobieskiego, zostaje wystawiona na ciężką próbę, gdyż zaatakować trzeba jakąkolwiek zajętą twierdzę, byle z sukcesem. Postawa Leopolda to popadanie z jednego absurdu w drugi, choćby 9 maja studził zapędy Lotaryńczyka, polecając mu jedynie „ochronę dziedzicznych ziem Habsburgów”, bo nie ma co narażać wojska. Sachslehner wie, skąd ta postawa – cesarz uznaje, że Turcy zatrzymają się na pograniczu i że Węgrzy są nadal po jego stronie.

Zachowania Leopolda w opowieści Sachslehnera są zaprawdę kalendarzowe, a cesarskiej chwiejności nastroju sekundują okrucieństwa jego własnych rodaków, nie dość jeszcze przejętych sytuacją. I tak na przykład 17 maja na arenie zdarzeń pojawiają się „czciciele Szatana” – „kleszy bękart”, lokalny wagabunda, bez szczególnej zachęty przyznaje się na sądzie do aktywnego obcowania ze złem i, bez tortur, opowiada znaną historię o lataniu z czarownicami na diaboliczny sabat. Co ciekawe, w momencie gdy Austria daje podniebnym środkom transportu pełną wiarę, w Księstwie Meklemburgii-Schwerin (właśnie w 1683 r.!) wiara ta „zostaje oficjalnie zakazana”, podobnie jak „wymuszanie torturami zeznań w tej materii”. Sachslehner umiejętnie łączy wątki – mija miesiąc, cesarscy urzędnicy przygotowują się do ucieczki i namawiają do tego samego Leopolda, ten zaś… 27 czerwca wydaje Zarządzenie o czterdziestogodzinnym nabożeństwie, obowiązkowym dla mieszkańców zagrożonych terenów (to skądinąd ciekawe, że w tym samym momencie Kara Mustafa w swoim obozie ostatecznie decyduje, że armia uda się na Wiedeń). Szczególnie szczere modły zaleca się kobietom. 29 czerwca natomiast jezuici ogłaszają z ambon, że powodzenia na wojnie cesarz miał nie będzie, póki nie wytępi całkowicie „niekatolików i ewangelików”. Ten obłęd trwa wówczas już dłuższą chwilę, gdyż Leopold także na Boże Ciało zarządza obowiązkowe czterdzieści godzin modlitw. Dzień po tym obwieszczeniu, 18 czerwca, posłowie Thökölyego oficjalnie zrywają przymierze z Austrią. Dla Lotaryńczyka sukcesy Turków i jednoznaczne opuszczenie przez Madziarów oznaczają, że może się już tylko wycofywać i liczyć, że Sobieski będzie pędził na złamanie karku. Jak na ironię, 23 czerwca Leopold dla uspokojenia nerwów (i dla jakiejkolwiek odmiany od modlitw) udaje się na polowanie, a kurierzy Karola Lotaryńskiego nie mogą w głuchych lasach odnaleźć swego władcy, by przekazać złe wieści…

Gdy 14 lipca Kara Mustafa rozpocznie ostrzał i pierwsze prace oblężnicze – tragiczne w skutkach, bo od razu wybucha pożar, a z braku winnego ludność dopuszcza się samosądu – cesarza nie będzie w mieście zaledwie od kilku dni (do Linzu wyrusza dopiero 7 lipca, opuszczając stolicę pod osłoną nocy). A zatem powtarzane przez stulecia niestworzone historie o tym, że Leopold ucieka tylnymi drzwiami dopiero wtedy, gdy widzi pod murami mrowie wojsk przeciwnika, wcale nie są aż tak przesadzone. Sachslehner, gromadząc absurdy zachowania wysoko urodzonych, zdaje się przekonywać, że tylko przypadkiem wśród ofiar wojny nie ma też cesarza.

Wobec tych przykrych kontekstów liczne karkołomne, ale i bohaterskie, przedsięwzięcia poddanych Leopolda robią tym większe wrażenie. Od rzezi i puszczenia Melku z dymem ratował słynne opactwo i mieszkańców nieustraszony opat Georg Müller. Nie tylko bowiem zaoferował rzeszy uchodźców schronienie, lecz także zadbał o uzbrojenie ludności i przygotowanie jej na odparcie ataku. Z braku kadr wojskowych zlecił znanemu sobie adwokatowi (ponoć obeznanemu ze „sztuką inżynieryjną”) wyszkolenie ojców do obsługi dział (ojców-artylerzystów, chciałoby się rzec). W dowodzeniu wspierają Müllera weteran wojen szwedzkich, poborca myta, kuśnierz, były trębacz oraz lokalny bednarz. Opat dwoi się i troi, by przygotować miasto na szturm, i ostatecznie stworzone fortyfikacje zniechęcają tatarskie zagony do ataku. Szkoda tylko, że gdy wszyscy mogą odetchnąć, we znaki dają się mieszkańcom okolic „polscy wyzwoliciele”, konfiskujący konie i broń palną. Bojowo nastawieni mieszkańcy wyszli im naprzeciw około 20 sierpnia i, zdaje się, nie musieli długo tłumaczyć wyzwolicielom, co o tym procederze sądzą.

Mieszkańcy Wiednia pod wodzą generała Starhemberga też miewają chwile chwały, choć głównie na otarcie łez (około 5–6 września, niecały tydzień przed walną bitwą, chcą poddać miasto). 29 lipca przykładowo sukcesem kończy się wypad na szańce wroga, a walczyli w nim… studenci i rzeźnicy, którzy zdobyli tego dnia bezcenne zaopatrzenie. Podobne zwycięstwo studentów (i zawodowej kawalerii) przynosi 3 września: udaje im się po raz kolejny wydrzeć Turkom zaopatrzenie, zwłaszcza mięso. Sachslehner potrafi zadbać w tym momencie o czytelnika i jasno daje do zrozumienia, ile tę zdobycz trzeba cenić – 21 sierpnia okazuje się, że żołnierze akurat odpoczywający od walk przy murach mają osobliwą rozrywkę: wyłapują wałęsające się po mieście koty i sprzedają ich mięso. Zalecane jako „włoski specjał”, uchodzi za przysmak, co nie dziwi w czasach głodu, choć wywołuje sprzeciw wobec wieści o toczącej miasto epidemii chorób zakaźnych. Łaknących wiedzy i wrażeń czytelników mogę tylko odesłać do strony 268 polskiego wydania (23 sierpnia), gdzie znajduje się przepis na pieczonego mruczka.

W powyższym wypunktowaniu technik narracyjnych Sachslehnera polskich odbiorców dziwić może osobliwy brak wyzwoliciela, króla Jana III. Jest to wprawdzie „wina” historii, ale też efekt przyjętej perspektywy. Polski król wyrusza z Krakowa dopiero 15 sierpnia, z księciem Lotaryńskim spotyka się dwa tygodnie później po najbardziej szaleńczej eskapadzie odsieczowej w dziejach, a starcie sprzymierzonych pod murami Wiednia ma miejsce 12 września, gdy miasto dawało sobie ledwie kilka dni na przetrwanie i zostało ocalone chyba tylko dlatego, że Kara Mustafa nie zdecydował się na ostateczny szturm ze wszystkimi swoimi siłami. Z punktu widzenia oblężonych Lew Lechistanu istotnie był nieobecny aż do walnej bitwy, więc efekt literacki trzeba uznać za satysfakcjonujący i właściwy.

Brak ten w najnowszej literaturze popularnej zdaje się uzupełniać Sławomir Leśniewski w nieco mniej brawurowym, ale też swoiście rewizjonistycznym Lwie, który zapłakał. Siłą rzeczy w opowieści biograficznej epizod wiedeński stanowi zaledwie element wywodu, ale jest też przemyślanym ogniwem narracji, która prowadzi autora do wniosków korespondujących nie z najnowszą literaturą, lecz raczej z wywodami oświeceniowych publicystów, często niechętnych Sobieskiemu, bo patrzących z uprzywilejowanej pozycji stulecie później.

Swoje rozumowanie Leśniewski wieńczy dwiema uwagami, jedną skrótową, przekreślającą stulecia dywagacji o „wrogu wiary”: „Imperium osmańskie najzwyczajniej nie miało już sił, by powtórzyć [swoje] wielkie zwycięstwa” z poprzednich wieków, „bajania o wielkim zagrożeniu chrześcijaństwa są nie na miejscu” (s. 360). Natomiast znacznie rozsądniejsze i na miejscu wydaje się pójście szlakiem rozumowania oświeconych – a więc swoistej historii alternatywnej. W drugim akapicie podsumowującym pyta więc Leśniewski, czy dla chwilowej sławy w ogóle należało iść pod Wiedeń i poświęcić budowany przez lata królewski projekt zjednoczenia z Turcją po traktacie żurawińskim (1676), kiedy to jasne się stało, że żadnej rasowej, religijnej i obyczajowej granicy między Turkami a polską szlachtą nie było, raczej wzajemne uznanie i poczucie braterstwa broni (rozpowszechniona w naszej literaturze koncepcja orientalizmu sarmackiego tych czasów jest wszak jawnym odbiciem zdarzeń czysto politycznych). Jeśli już należało się zdobyć na wysiłek wojenny, to czy „potężna zawodowa armia” Sobieskiego nie powinna udać się na Podole, odciążając Austriaków i zdobywając dużo wcześniej Kamieniec Podolski, co przyszłoby „z łatwością i bez wielkich strat” (s. 361)?

Powrót do starych tez wydaje się ciekawy także z uwagi na udaną psychologizację zagadnień historii politycznej. Sobieski w tym ujęciu „pożądał sławy jak niczego innego”, zdecydował się na gest o prawdziwie międzynarodowym zasięgu – kogóż w Europie bowiem interesowały losy jakiejś twierdzy na Kresach, skoro wielki wezyr był tak blisko Wiednia, że – trywializując nieco – mógłby napluć cesarzowi do talerza? Polski król według Leśniewskiego zarzucił własne projekty bez dokonania uprzednio żadnych kalkulacji. Tym sposobem wracamy do narracji bliskiej Marysieńce Sobieskiej Boya-Żeleńskiego, ale też skrupulatnie czytanych w Europie oświeceniowej konstatacji uczonego Francuza, Gabriela Coyera. To w jego Historii Jana Sobieskiego (1761) – długo przed krytycznymi osądami najgłośniejszego krytyka odsieczy, Hugona Kołłątaja – padły uwagi, że na sojuszu z cesarstwem Polska nie zyskała prawie nic, sukces natomiast powędrował na konto tchórzliwego (i jak wiemy od Sachslehnera – spokojnego o własny los aż do 7 lipca) cesarza Leopolda.

Większość elementów tego wywodu pochodzi z dobrze znanej czytelnikowi polskiemu literatury biograficznej, zwróćmy więc tylko uwagę, że w swoim zapędzie obrońcy chrześcijaństwa Sobieski jest dziwnie niesamodzielny, i to nawet nie z powodu uległości wobec żony. Polski król okazuje się manipulowany przez aktorów pierwszego planu, dobrze ukrywających prawdziwe myśli, którym przewodzi papież Innocenty XI, całkiem sprawnie współpracujący z Leopoldem. Przed Wiedniem zarzucano Sobieskiemu, że bezmyślnie pozostaje posłuszny Francji (a więc liczącemu na trwały sojusz z Turcją Ludwikowi XIV), z czego niechybnie wyniknie konflikt z pokojowo nastawionym cesarzem Austrii. Według Leśniewskiego to „radykalnie katolickie” nastroje polskiej szlachty kazały przyjąć królowi Janowi III postawę obrońcy przedmurza chrześcijaństwa. Innocenty XI, nowo obrany papież, wiedział, jak na tych nastrojach skorzystać, namawiał do zerwania haniebnego traktatu żurawińskiego, a na potrzeby sejmu decydującego o wystawieniu odsieczowej armii hojnie rzucił groszem.

W utworzeniu przyszłej Ligi Świętej Sobieski okazuje się – przynajmniej w tej narracji – tylko pionkiem w politycznej grze, na czym najwięcej zyskał cesarz Leopold. Opowieść ta zdaje się więc zrywać z popularnym twierdzeniem Janusza Tazbira, który dowodził, że Sobieski musiał kontynuować walki z lat 70. i wymóc na Turcji oddanie zagarniętych ziem – w osamotnieniu taka wieloletnia batalia byłaby niewykonalna. Sukces dyplomatyczny Leopolda tłumaczył zaś tym, że „naturalną koleją rzeczy z każdej koalicji silniejszy partner wyciąga większe korzyści”, a Polska, z jej pustym skarbem, brakiem pełnej etatowej armii i ciągłymi bojami między królem a szlachtą, nieodmiennie podejrzewającą władcę o chęć wprowadzenia monarchii absolutnej, silnym koalicjantem po prostu nie była [7].

Porównawcza, nawet równoległa lektura dwóch książek popularnonaukowych z pewnością nie wyczerpie wyżej zarysowanej problematyki, warto jednak na zakończenie zwrócić uwagę na nieoczekiwane rozbieżności i – równie frapujące – podobieństwa, zdające się sugerować, że kolejny monografista odsieczy wiedeńskiej niemało będzie musiał ustalić.

Drobny, ale jakże znaczący jest obrazek z dnia walnej bitwy, krótko przed ostatecznym natarciem polskiej husarii. U Leśniewskiego „chorągiew porucznika Zygmunta Zbierzchowskiego” przeprowadziła rozpoznanie bojem, nie napotykając „przeszkód uniemożliwiających atak kawalerii” (s. 344). Sobieski daje więc sygnał do ostatecznego natarcia i zwycięsko, prawie bez strat, wpada prosto do namiotu wezyra, który dosłownie przed chwilą rejterował ze swojego stanowiska w popłochu, wyprzedzając w ucieczce własną armię. Jednak dla Sachslehnera ten próbny atak to „bezsensowna i straceńcza misja”: dzielni muzułmanie nie dali się odeprzeć, a Zbierzchowski musi się wycofać, ponosząc znaczne straty. Nieopodal samobójczą akcję podejmuje hetman Sieniawski, który rzucił się ze swą chorągwią pancerną na „doborowy oddział Bośniaków” (s. 310). Rozpoznanie daje utratę jednej trzeciej stanu najlepszych oddziałów polskich, a byłaby ona jeszcze dotkliwsza – i może przekreśliłaby szansę na zwycięstwo –Osmanowie bowiem oczywiście chcieli ścigać uciekających Polaków. Tylko dany do odwrotu sygnał ich powstrzymał, gdyż Kara Mustafa dobrze znał swoich żołnierzy i chciał utrzymać ich w pożądanej w takiej chwili karności, z której wszak słynęli.

Powyższe porównanie wskazuje jednak, że w opisie tej samej sceny – choć jakże odmiennym – obaj autorzy zgadzają się na gruncie ideowym. Dla Sławomira Leśniewskiego wielki wezyr podejmuje decyzje sprzeczne „ze sztuką wojenną”, a nawet „wbrew zdrowemu rozsądkowi”. Jak u Jana Wimmera, Kara Mustafa decyduje się na akcje „spóźnione i niewystarczające” (s. 339) i blisko obu autorom do wizji Johannesa Sachslehnera, który w tym obszarze akcentuje bezbrzeżne okrucieństwo seraskiera, natchnionego wizją zemsty i rzeki krwi, raczej nieszczególnie zainteresowanego taktyką. Demitologizujący tematykę odsieczową Andrzej Witkowicz miałby niemało do powiedzenia o obu tych ujęciach. Raz, że idea świętej wojny była wówczas już dawno zarzuconym anachronizmem (a okrucieństw dopuszczali się żołnierze, zawsze lubiący wywierać stosowne wrażenie na wrogach, nie zaś ich dowódcy, często nieoczekiwanie wspaniałomyślni). Kara Mustafa natomiast uległ sile, której znaczenia i determinacji żaden wódz tych czasów nie mógł przewidzieć – przypomnijmy, że przybycie Sobieskiego w trzy tygodnie było zaskoczeniem dla wszystkich. W beznadziejnej sytuacji wezyr zachował trzeźwy osąd, ocalił tyle ze swoich oddziałów, ile się dało, był nadal niebezpieczny, mimo znacznej przewagi sprzymierzonych – zwycięstwo chrześcijan mimo dysproporcji sił na korzyść Osmanów to oczywiście kolejny mit, sprawnie obalony w Czerwonych sztandarach. Pozostaje więc chyba uznać, że literackich starć w sprawie odsieczy Wiednia jeszcze niemało się pojawi.        

Przypisy:
  1. J. Sachslehner, Wiedeń 1683. Rok, który zdecydował o losach Europy, przeł. Ł. Kuć, Kraków 2018. W dalszej części tych rozważań stosuję skrócony zapis tytułu, który tylko pozornie ukrywa polemikę z fundamentalnym dziełem Jana Wimmera, acz trudno nie skonstatować, że na wiele spraw autorzy miewają skrajnie odmienne poglądy. W powyższym tekście nie lokalizowano cytatów, za dokładne wskazówki z powodzeniem posłużą daty przywoływanych zdarzeń.
  2. S. Leśniewski, Sobieski. Lew, który zapłakał, Kraków 2021. Poprzednia książka Leśniewskiego to Napoleoński amok Polaków (2019).
  3. A. Witkowicz, Czerwone sztandary Osmanów. Wojna roku 1683 opisana na nowo, Warszawa 2016. Jest to specjalistyczne opracowanie poświęcone historii wojskowości, drobiazgowo omawiające sprawy tak niepojęte dla szerokich rzesz humanistów i miłośników przeszłości jak szyki wojsk, szczegóły uzbrojenia, ukształtowanie terenu potyczek, dokładna liczebność poszczególnych oddziałów, taktyka, organizacja zaopatrzenia itp. Mniej obeznanych z tematem czytelników – a więc też takich jak piszący te słowa – warto odesłać przede wszystkim do ideowego wstępu Witkowicza na s. 17–25, rozdziału Walna bitwa 12 września oraz zakończenia Sto lat po wyprawie wiedeńskiej. Specjalista natomiast z pewnością doceni zarówno wszystkie poszczególne elementy 500-stronicowego wywodu, jak i kompetentną kontynuację, niedawno wydaną w dwóch tomach: Bułat i koncerz. Poprawki do obrazu wielkich bitew polsko-tureckich 1620–1683.
  4. Cytaty pochodzą z wprowadzenia Witkowicza do Czerwonych sztandarów… (s. 19–22).
  5. Pozwalam sobie w tym akapicie streścić własne uwagi z książki Rok 1783. Stulecie kampanii wiedeńskiej (Warszawa 2020), w której ostatni rozdział Czerwone sztandary i sławetna szarża niemało zawdzięcza metodologicznemu pouczeniu Witkowicza.
  6. Kalendarz półstuletni 1750–1800, oprac. B. Baczko, H. Hinz, Warszawa 1975.
  7. J. Tazbir, Polskie przedmurze chrześcijańskiej Europy. Mity a rzeczywistość historyczna, Warszawa 1987, s. 86–87.

Informujemy, iż w celu optymalizacji treści dostępnych na naszej stronie internetowej oraz dostosowania ich do Państwa indywidualnych potrzeb korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych Użytkowników. Pliki cookies mogą Państwo kontrolować za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie z naszej strony internetowej, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż akceptują Państwo stosowanie plików cookies. Potwierdzam, że aktualne ustawienia mojej przeglądarki są zgodne z moimi preferencjami w zakresie stosowania plików cookies. Celem uzyskania pełnej wiedzy i komfortu w odniesieniu do używania przez nas plików cookies prosimy o zapoznanie się z naszą Polityką prywatności.

✓ Rozumiem