© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum   |   11.02.2016

Biała Dama z Weryni

We wsi Werynia w kolbuszowskiem wznosił się ongiś modrzewiowy dworek, należący do Jerzego Tyszkiewicza (1768 – 1831), rotmistrza petyhorskiego i posła na Sejm Wielki, oraz jego żony Łucji Franciszki z Lubomirskich (1770 – 1811). W końcu XIX stulecia na miejscu tej rozebranej budowli wzniesiono secesyjny pałac, lecz duch tragicznie zmarłej Łucji Franciszki ukazywał się nawet i w nowej siedzibie.

Jerzy i Łucja Franciszka Tyszkiewiczowie wraz z sześciorgiem dzieci mieszkali w Kolbuszowej, ale z pewnością często odwiedzali Werynię, którą hrabina wniosła w posagu (stąd tragedię, która się rozegrała, umiejscawia się bądź w Kolbuszowej, bądź w Łohojsku, bądź w samej Weryni). Istnieją dwie wersje owego pamiętnego zdarzenia. Według pierwszej najstarszy syn Tyszkiewiczów i ulubieniec matki – Wincenty czyścił dubeltówkę na ganku weryńskiego dworu, mając u boku swą rodzicielkę. Chłopak najprawdopodobniej zapomniał, że broń jest nabita albo też nieostrożnie się z nią obchodził. Padł przypadkowy strzał i śmiertelnie zranił Łucję. Druga wersja umiejscawia akcję we dworze w Kolbuszowej (lub Łohojsku), a (przynajmniej częściową) winą za zaistniałą tragedię obarcza samą hrabinę. Otóż Łucja Franciszka, jak opisywał związany z tym domem ubogi szlachcic Józef Chamski, miała szczególną skłonność do psot i figlów (co zapewniło jej przydomek „Baba – Kozak”). W grudniu 1811 r., kiedy jej syn Wincenty, utrudzony obławą na wilki, po powrocie do domu położył się spać, matka postanowiła go nieco przestraszyć. Przebrawszy się odpowiednio po męsku i udając rozbójnika, z maczugą w ręce zaczęła wybijać szyby w oknie i wyrywać okiennicę. Zbudzony hałasem młodzieniec kilkakrotnie pytał „kto tam ?”. Odpowiedzi nie było, tylko w międzyczasie zamaskowana hrabina zdołała wejść oknem do pokoju. Wincenty sądząc, że ma do czynienia z bandyckim napadem, złapał dubeltówkę i wystrzelił, niestety celnie, kładąc matkę trupem na miejscu.

Skutki tej tragedii położyły się cieniem na całym życiu Wincentego Tyszkiewicza (1796 – 1856), który nie uwolnił się nigdy od napadów ciężkiej melancholii, a jego późniejsze losy obfitowały w nieszczęścia (zmarła tragicznie jego pierwsza żona, zmarł też ukochany syn).

Zjawa Łucji materializowała się tylko wtedy, gdy któremuś z potomków Wincentego Tyszkiewicza sądzona była rychła śmierć. Ostatni właściciel Weryni, Jerzy Tyszkiewicz, opowiadał regionalnemu historykowi Kazimierzowi Skowrońskiemu, co następuje: „Wydawało mi się, że złodziej zakradł się do sali balowej. Wszedłem tam z rewolwerem w ręku i wtedy ujrzałem białą postać przesuwającą się po galerii otaczającej salę... Zrozumiałem, że wkrótce umrę...”. Dwa lata później Jerzy Tyszkiewicz już nie żył.

Z kolei ojciec wspomnianego historyka, Władysław Skowroński, spotkał się z fantomem Łucji w innych okolicznościach: w Kolbuszowej, w biały dzień, na łące zwanej Morze Czerwone. Mara siedziała na szczycie starej lipy i grała na skrzypcach. Opowiadał swojemu synowi, że obecny przy tym wydarzeniu przyjaciel wdrapał się na drzewo, chcąc zobaczyć z bliska tajemniczą postać. Był już blisko wierzchołka, gdy spadł w dół, łamiąc sobie nogi. Twierdził później, że zepchnęła go jakaś niewytłumaczalna siła...

Mieszkańcy Weryni utrzymują, że fantoma hrabiny można także spotkać w bezksiężycowe noce w parku, otaczającym pałac.