© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   18.01.2021

Calamitatis Regni? | felieton historyczny z cyklu „Koszulka Dejaniry”

Wydaje mi się, że Jan Kazimierz miał największego pecha z władców Polski.

Jan Kazimierz to zapewne jeden z najosobliwszych władców Polski w całych jej dziejach. Jego żywot i czyny prowokują bardzo zmienne oceny: od entuzjastycznych chwalb Sienkiewicza, po surowe oceny współczesnych. ICR, Ioannes Casimirus Rex chętnie rozwijano jako Initium Calamitatis Regni, czyli Początek Nieszczęść Królestwa. Niektórzy nawet twierdzą, że był to najgorszy monarcha w dziejach Polski. Chyba przesadnie.

Prawdą jest za to, że nie miał specjalnych zainteresowań intelektualnych. Powiadają, że nigdy nie przeczytał żadnej książki, przynajmniej do końca. Był też narwany jak mało kto. Z pięknego portretu Daniela Schultza wyziera fizjonomia dość ponura, z zapadniętymi policzkami i – odziedziczoną po Habsburgach – opadającą dolną wargą. A propos Schultza: w roku 1650 król mianował go malarzem nadwornym, przy czym w liście dedykacyjnym nadmienił, że Schultz jest bardziej niż inni malarze zdolny do „odmalowywania wiarygodnych wizerunków”. Jan Kazimierz jako krytyk artystyczny? Kto by się tego spodziewał… Ale też mało kto wierzyłby w jego zdolności prorocze, a jednak podczas obrad sejmu Anno Domini 1661 król przepowiadał był rozbiory Polski podając racje zbliżone do faktów, które rzeczywiście stały się później.

Nigdy chyba Polska nie miała władcy o bardziej proteuszowym życiorysie. Ten dzielny wojak i niezgorszy wódz, który pod Beresteczkiem w straszliwym boju rozgromił siły kozacko-tatarskie był też posłem na Sejm (nieźle, jak na Wazę!), jezuitą, kardynałem, no i – co wydaje nam najdziwniejsze – wicekrólem Portugalii, który to tytuł dostał od cesarza jako nagrodę pocieszenia za obiecane mu wcześniej księstwo lenne. Królewicz udał się więc do związanej sojuszem z Portugalią Hiszpanii, która pozostawała – jak zwykle – w stanie wojny z Francją. Niestety ta ekspedycja skończyła się jak najfatalniej, gdyż po drodze Jan Kazimierz wyszedł na chwilę na brzeg francuski (chyba w okolicach Nantes), gdzie już czekali nań wszechobecni łapacze kardynała Richelieu. No i nasz bohater wylądował w turmie. Król Władysław IV wiele musiał się nagimnastykować, aby wyciągnąć brata z łap czerwonego kardynała. Wielkie to było upokorzenie dla dumnego króla Polski, no i w ogóle dla domu Wazów, który przecież, choć w porównaniu z Burbonami czy Habsburgami bardzo młody, zawsze odznaczał się wielką pychą.

Nota bene, król Władysław, czwarty tego imienia, cieszy się u nas nadmierną sympatią. Ten sympatyczny człowiek i liberalny monarcha Polski nie lubił, za to bez przerwy pieścił w sobie szalone marzenia krzyżowca – mianowicie roił (podobnie jak Stefan Batory) o zdobyciu Stambułu. Oczywiście bez Kozaków było to niemożliwe, a Zaporoże z radością szykowało się do wojny. Zresztą Kozacy już wcześniej dokazywali pod komendą króla łupiąc, rżnąc i paląc podczas wojny smoleńskiej. Ba, dużo wcześniej, w obronie Chocimia, gdzie dokazywali jeszcze efektowniej, bardzo polubili dzielnego królewicza Władysława. Ale figę z tego wyszło, bo w 1648 roku zapasiony król umarł, a Zaporożcy pozostali sfrustrowani z bronią w ręku, którą zaraz przećwiczyli na polskich karkach. Głupio wyszło.

Może jeszcze głupiej wyszło Janowi Kazimierzowi z Hieronimem Radziejowskim, którego korespondencję kazał zaaresztować podczas przeciwkozackiej wyprawy. Znaleziono tam jego list do królowej denuncjujący Jan Kazimierza jako kiepskiego wodza, tudzież kochanka żony Radziejowskiego, Elżbiety ze Słuszków, primo voto Kazanowskiej. Rozpoczęła się straszliwa draka, której płomienie ugasił dopiero potop. W nimże Jan Kazimierz na pewien czas odpłynął, ale na koniec dobił do brzegów Rzeczypospolitej. Gdy z kolei odpłynął sam potop, król, który chyba nudził się podczas pokoju, zarządził kolejną wyprawę. Skończyło się fatalnie, bo Rosjanie „ukłanilis od udara”, a wojsko królewskie utknęło po uszy w błocie...

Na koniec, po śmierci Ludwiki Marii Gonzagi, Jan Kazimierz abdykował i dał nogę do Francji, gdzie – nie wszyscy o tym pamiętają – pojął był drugą żonę, Franciszkę Marię de L'Hôpital. Był to niewątpliwy mezalians ostatniego z Wazów na polskim tronie. Po nim usiadł na nim Michał Korybut Wiśniowiecki, od czego wcale nie robiło się lepiej. Ale już chyba nie mogło być lepiej.