© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum   |   27.04.2021

Człowiek a zwierzę w dawnej Rzeczypospolitej

Koncepcje relacji między człowiekiem a zwierzęciem kształtowały się przede wszystkim w obrębie sporów o to, czy przyznawać innym gatunkom zdolności umysłowe, prawo do posiadania duszy i, co za tym idzie, perspektywę zbawienia. Kontrowersje te prowadziły do odmiennych postaw i sądów. Szczególnie istotna była kwestia boskiego dzieła stworzenia. Jeśli i człowiek, i zwierzęta stanowiły jego element, to powinno wiązać się to z podobnym traktowaniem i przyznaniem zbliżonych praw wszystkim żywym istotom. Tak rozumował święty Franciszek z Asyżu, który określał zwierzęta jako mniejszych braci ludzi, którym należą się opieka i ochrona.

Silny wpływ na filozofię chrześcijańską aż do epoki nowożytnej miała myśl grecka, która podkreślała wyjątkowość człowieka w kontraście do cech zwierzęcych. Arystoteles (384-322 p.n.e.) wprowadził dominującą w starożytności koncepcję hierarchii dusz (rozumianych jako zasadę przenikających świat pierwiastków duchowych), przyznając zwierzętom tzw. duszę wegetatywną, odpowiedzialną jedynie za pobieranie pokarmu i reprodukcję. Ludzie zaś mieli posiadać jeszcze dodatkowo duszę zmysłową, kierującą postrzeganiem i wyobraźnią, a także myślącą, związaną z rozumowaniem. Teorie tę przejął w średniowieczu św. Tomasz z Akwinu (ok. 1225-1274). Pitagorejczycy wierzyli natomiast w metempsychozę i jako pierwsi tak intensywnie zajmowali się losem zwierząt, co nie było powszechną postawą. Praktykowali wegetarianizm oraz powstrzymywali się od uśmiercania istot żywych, widząc w nich kolejne wcielenia i emanacje ducha.

Idea praw i dobrostanu zwierząt kształtowała się w starożytnym Rzymie. Pisarz i epikurejczyk Lukrecjusz (97-55 p.n.e.) sformułował zasadę niepisanego kontraktu pomiędzy człowiekiem i zwierzętami udomowionymi, twierdząc, że te ostatnie dają nam określone korzyści, a w zamian znajdują się pod naszą opieką i ochroną. Kolejnym myślicielem, który reprezentował podobne stanowisko, był Ulpian Domicjusz (ok. 170–223 n.e.), rzymski prawnik, który sądził, że zwierzęta posiadają przyrodzone im prawa naturalne, niezależne od woli prawodawcy ani od woli kogokolwiek.

Postrzeganie zwierząt w epoce nowożytnej sytuuje się między pełną aprobatą dla idei wspólnoty losów, dbania o dobro zwierząt, przyjęcia postawy opiekuna i obrońcy, a praktykami opartymi na wykorzystywaniu i przedmiotowym traktowaniu. Najbliżej afirmatywnej koncepcji znalazły się poglądy Michela de Montaigne’a (1533-1592). Montaigne utrzymywał, że nieprawdą jest,  że świat stworzono jedynie dla ludzi – istot myślących. Uważał, że wszyscy, którzy zamieszkują Ziemię, są dziećmi natury i należy im się równe traktowanie.

Postawa Montaigne’a pozostawała raczej odosobniona. Francis Bacon (1561-1626) utrzymywał, że człowiek po to został stworzony, aby opanować świat natury. Podobnie myśl tę wyraził Kartezjusz (1596-1650), który przekonywał, że ludzie są panami i posiadaczami natury. Było to konsekwencją przyjętej przez filozofa dualistycznej wizji świata: sfer ducha i materii. Przyrodą, jego zdaniem, rządzą prawa mechaniki, a zadaniem człowieka, który posiada duszę i świadomość, jest ich poznanie. Takie pojmowanie rzeczywistości narodziło bodaj najbardziej kontrowersyjny pogląd na temat zwierząt. Kartezjusz, traktując je jako dobrze skonstruowane maszyny, odmówił im tym samym jakiegokolwiek prawa do posiadania intelektu, a skoro istoty te nie myślą, to także nie odczuwają bólu. Postawa taka prowadziła do moralnego usprawiedliwienia wiwisekcji, czyli eksperymentów naukowych prowadzonych na żywych organizmach w celu poznania lub po prostu zademonstrowania ich funkcjonowania. Zwierzęta poddawane były nadzwyczajnemu cierpieniu, często na oczach szerokiej publiczności, która oglądała te doświadczenia.

W Rzeczypospolitej postawę wobec zwierząt zdominował silny antropocentryzm w duchu kartezjańskim. Kształtowały ją także popularne wówczas podręczniki starożytnych autorów dotyczące uprawy i hodowli. Pojęcie utylitaryzmu i jego przewaga nad koncepcjami estetycznymi definiowały podejście do natury. We wszelkiego rodzaju poradnikach, sylwach i wczesnych encyklopediach znalazło się wiele praktycznych wskazówek dotyczących hodowli czy radzenia sobie z chorobami zwierząt. Do najczęściej wymienianych w nich gatunków gospodarskich zaliczyć można wszelkiego rodzaju bydło, ale także kozy, konie, owce, wiele odmian ptactwa, w tym również łabędzie czy pawie, dziś traktowane jako nieudomowione. Także we wczesnych zielnikach w czasach renesansu – Stefana Falimirza (I poł. XVI w.) czy Marcina Siennika (zm. 1588) znaleźć można wiele uwag związanych z opieką nad przychówkiem, ale także przepisy na leki wykonywane ze zwierząt domowych i dzikich.

Ważne dla człowieka doby staropolskiej oprócz zwierząt gospodarskich były także gatunki łowne. Polowania na większą zwierzynę – niedźwiedzie, żubry i jelenie – przez wiele lat zastrzeżono dla władców i ich dworzan. W XV wieku prawo do tego zyskała również szlachta. Poza pozyskiwaniem mięsa, skóry czy sadła myślistwo stanowiło demonstrację ludzkiej siły i odwagi. Dlatego też myśliwi chętnie gromadzili w swoich domach trofea, np. poroża. Częste polowania oraz wysychanie mokradeł prowadziły do spadku liczebności turów, które uważano za królewskie zwierzęta. Opieka nad nimi była najistotniejszym planowo realizowanym elementem ekologicznej polityki polskich władców. Warto dodać, że projekt, choć nieskuteczny, był jednak pierwszym tego typu przedsięwzięciem w Europie. Stada na Mazowszu: w Puszczy Jaktorowskiej oraz w Wiskitkach – ostatnich siedliskach gatunku – były stale liczone. Niestety zachowane fragmenty lustracji świadczą o stopniowym i wyraźnym zmniejszaniu się pogłowia tych zwierząt. Ostatni tur padł w 1627 roku.

Problem ochrony zwierząt dotyczył również mniejszych gatunków. Szczególną troską polskich władców cieszył się bóbr. Już na początku XI wieku Bolesław Chrobry zabronił poddanym polowań na ten gatunek. Ustanowił urząd bobrowniczego, który sprawował opiekę nad tymi zwierzętami. Ochrona bobrów i ich żeremi zapisana została także w I statucie litewskim (1529). Mimo to gatunek ten prawie wyginął w Rzeczypospolitej.

Zdarzało się także, że łowy urządzano po to, by zwierzę złapać, oswoić i wytresować. Tak czyniono chociażby ze wspomnianymi już niedźwiedziami. Oswojone osobniki, którymi zajmowali się tzw. niedźwiednicy, były niezwykle popularne na terenie dawnej Rzeczypospolitej. Największą hodowlę mieli Radziwiłłowie w Smorgoniach na terenie dzisiejszej Białorusi. Tzw. Akademia Smorgońska, gdzie treserami byli Romowie, była sławna również poza granicami państwa polsko-litewskiego. Ośrodek założony został w XVI lub XVII wieku i istniał aż do powstania listopadowego.

Podczas polowań często korzystano z pomocy sokołów. Już Bolesław Chrobry miał na swym dworze utrzymywać ptaszników z różnych krajów. W XII–XIII wieku funkcjonowały duże sokolarnie książęce, największe z nich w Łowiczu, Niepołomicach, Płocku i Miechowie. Do władców znanych z zamiłowań do łowów z tymi zwierzętami należeli: Władysław II Jagiełło, Kazimierz IV Jagiellończyk, Bona Sforza, Zygmunt II August, Stefan Batory, Władysław IV Waza i Jan III Sobieski. Od XV wieku własne sokolarnie zaczęli budować również w swoich zamkach magnaci.

Do polowań używano głównie sokołów szlachetnych, do których zaliczano: białozora, sokoła wędrownego i raroga. Polska słynęła ze świetnej tresury tych ptaków, dlatego zgłaszali się po nie wysłannicy z Hiszpanii, Francji czy Niemiec. W XVI i XVII wieku jedną z „najatrakcyjniejszych” form myślistwa w Rzeczypospolitej były łowy z sokołami na łabędzie, żurawie i czaple. Sokolnik w tym okresie stał się na dworze królewskim ważnym urzędnikiem.

Pod koniec XVII wieku zauważa się powolny schyłek sokolnictwa, zaczęto wówczas używać do polowań tańszych w utrzymaniu i pospolitszych jastrzębi. Kres tego rodzaju łowów na ziemiach polskich i w Europie przyniósł koniec XVIII i początek XIX wieku. Dla Rzeczypospolitej powodem takiego stanu rzeczy były przede wszystkim rozbiory, dla Europy Zachodniej zwłaszcza wojny, rewolucje i upowszechnienie się lepszej broni palnej, a także zmniejszenie populacji wielu gatunków ptaków drapieżnych.

Dowodem na to, że myślistwo w kulturze staropolskiej pełniło ważną rolę, są stosunkowo liczne dzieła poświęcone tej tematyce, wydane w epoce nowożytnej. Zaliczyć do nich można m.in. opublikowaną w 1523 roku w Krakowie Carmen Nicolai Hussoviani de statura, feritate ac venatione bisonti („Pieśń Mikołaja Hussowskiego o wyglądzie, dzikości i polowaniu na żubra”), opowiadającą o polowaniach władców litewskich, a także Myślistwo ptasze, w którym się opisuje sposób dostawania wszelakiego ptaka (wyd. Kraków, 1584) Mateusza Cygańskiego – pierwszy polski traktat na temat sokolnictwa zawierający opisy prawie 200 gatunków tych zwierząt. Również w Krakowie, w 1595 roku, opublikowano Myśliwca Tomasza Bielawskiego, w którym znajdują się przykłady polowań na Pomorzu.

W 1608 roku ukazało się pierwsze polskie dzieło poświęcone wyłącznie psom, zatytułowane O psach gończych i myślistwie z nimi późniejszego wojewody poznańskiego, Jana Ostroroga (1565-1622). Pełne jego wydanie, Myślistwo z ogary, wydano 10 lat później. Książka ta uznawana jest za pierwszy polski podręcznik kynologiczny z zasadami hodowli tych zwierząt. Obie pozycje ukazały się w Krakowie.

Psy, przez wielu uważane za najlepszych przyjaciół człowieka, żyły na ziemiach polskich już w prehistorii. W średniowieczu najliczniejszymi przedstawicielami tego gatunku były ogary, charty, wyżły, a także brytany, wykorzystywane do polowań na większą zwierzynę. Mogli je posiadać tylko ci, którzy obdarzeni byli przywilejem polowania. Wraz ze spadkiem liczebności fauny łownej oraz nasilaniem się karczowania lasów, zaczęto rezygnować z hodowli największych psów na rzecz tych, które pomagały w polowaniach na drobną zwierzynę. Inne rasy, tzw. “owczarskie”, znajdowały się w posiadaniu chłopów i asystowały im przy wypasie owiec i bydła, a także pilnowały obejścia.

Obok psów, do najbardziej uniwersalnych pomocników i przyjaciół ludzi od wieków należały konie. Pomagały one w pracy w polu i na wojnie, przez wieki były niezastąpioną siłą pociągową i formą transportu. Wśród szlachty konne polowania cieszyły się dużą popularnością – były też po prostu efektywne. Władcą, który zapisał się w historii jako jeden z największych miłośników i hodowców koni w Rzeczypospolitej, był wspomniany Zygmunt II August. Po jego śmierci sporządzono spis tych zwierząt w królewskich stajniach w starostwie knyszyńskim, gdzie, jak się okazało, hodowano ich wówczas aż 1228.

Warto jeszcze dodać, że w nowożytnej Rzeczypospolitej rozwijała się literatura związana również z tym gatunkiem. Na szczególną uwagę zasługuje książka Sprawa a lekarstwa końskie przez Conrada, krolewskiego kowala, doświadczone, wydana w Krakowie w 1532 roku. Jest to pierwszy drukowany w Polsce poradnik weterynaryjny, będący przeróbką i kompilacją kilku tekstów z Europy Zachodniej. W rzeczywistości autor (jeżeli był tylko jeden) miał najprawdopodobniej inaczej na imię, a jego rzekomy zawód – kowalstwo – dodany został w tytule nieprzypadkowo. Przedstawiciele tego rzemiosła zajmowali się w dawnej Polsce opieką nad zwierzętami i leczyli ich choroby. Dotyczy to zwłaszcza koni, które także podkuwali.

W 1570 roku ukazała się inna rozprawa o klaczach i ogierach: O świerzopach i ograch, to jest o przyswajaniu dzikich koni Adama Micińskiego, nadwornego koniuszego Zygmunta II Augusta. Autor ukazał w niej techniki oswajania zwierząt znane na Litwie. Innym dziełem, łączącym tematykę hodowli koni z łowiectwem, było Gospodarstwo Jezdeckie, Strzelcze y Mysliwcze, z Doswiadczenia NN. Szlachcica Polskiego napisane Roku Pańskiego 1600. autorstwa nieznanego szlachcica-gospodarza. Wydano je w Poznaniu w 1690 roku.

Konie wykorzystywane były również w niektórych turniejach rycerskich. Pierwszy z nich na ziemiach polskich odbył się we Lwówku Śląskim w 1243 roku z polecenia księcia śląskiego Bolesława II Rogatki. Wydarzenia te zostały przyniesione zapewne przez rycerzy z ziem niemieckich, gdzie podobne zawody odbywały się już w latach 30. XII wieku. Turnieje szybko stały się niezwykle popularne w całej Europie i były rozgrywane aż do XVI wieku.

Dużo smutniejszy los czekał konie pracujące jako siła pociągowa w kopalniach. Na ziemiach polskich wykorzystywano te zwierzęta w ten sposób w żupach krakowskich – w Wieliczce i Bochni (w tej pierwszej przynajmniej od początku XVI wieku). Konie, które zaprowadzono do kopalń, przebywały tam resztę swojego życia ślepnąc od braku naturalnego światła (tylko w wyjątkowych przypadkach na pewien czas wyciągano je na powierzchnię). W każdej z nich w okresie staropolskim pracowało z reguły jednocześnie po kilkadziesiąt zwierząt. Znacznie więcej z nich wykorzystywano w śląsko-krakowskich kopalniach rud ołowiu. Tam bowiem już w połowie XVI wieku w samym Olkuszu wykorzystywano, przy kieratach odwadniających, około 600, a w Tarnowskich Górach 700 koni. Wiek XIX przyniósł znaczne ograniczenie wykorzystywania tych zwierząt w kopalniach, m.in. dzięki wprowadzeniu maszyn parowych. Ostatnie z nich przestały pracować pod ziemią dopiero w drugiej połowie XX wieku.

Charakterystycznym elementem staropolskiej kultury były zwierzyńce – rozległe, otwarte rezerwaty, w których trzymano gatunki łowne, przeznaczone zarówno na stół, jak i dla pozyskiwania futra. Zwierzyńce wydzielane były z włości królewskich i magnackich. Od dzikich terenów oddzielał je płot, mur lub naturalna granica w postaci rowu, którego zwierzęta nie mogły przeskoczyć. Teorie o zakładaniu takich przestrzeni przedstawił w Źwierzyńcu – niewielkiej rozprawie – wspomniany już Jan Ostroróg. Magnat związany był przede wszystkim z majątkiem w Komarnie na Rusi Czerwonej, który wniosła mu w wianie pierwsza żona – Katarzyna Mielecka. To jemu właśnie poświęcił najwięcej miejsca w swojej twórczości. Zasłynął jako praktyk i wybitny zarządca. Wzorowo uprawiał ziemię, a swoje tereny przede wszystkim zalesiał, a nie pozbawiał drzew. Cechowało go niezwykłe wyczucie w zakresie równowagi ekologicznej. Dokarmiał zimą zwierzęta, roztaczał nad nimi opiekę weterynaryjną, dbał o wymierające w Polsce gatunki: „Ale ja rozmyślając że zwierz pokoju potrzebuje, a u nas biesiady częste w domach a nigdy trzeźwe: więc czeladź swawolna, trudnoby pokoju zwierzowego ochronić, kiedyby blisko domu mieszkał, założyć go wolałem tak daleko, żeby tam nie każdemu chciało wędrować, a przynajmniej żeby ciężko na tak daleką peregrynacyą od kufla się absentować”.

Perspektywa, jaką prezentuje wojewoda poznański, jest nieantropocentryczna. To „pokój” zwierząt, ich dobrostan jest dla niego istotniejszy niż ludzka rozrywka i przyjemność, choć zdaje sobie wyraźnie sprawę, że właśnie w takim celu parki te są także zakładane. W jego radach miesza się zatem staropolska użyteczność, przeznaczenie zwierzyńców dla wygody ludzi, którzy traktowali je jako źródło pożywienia, z przekonaniem o konieczności zapewnienia stadom właściwej przestrzeni i warunków do spokojnego rozwoju. Jego punkt widzenia stawia w centrum potrzeby zwierząt, a nie ludzi, w czym Ostroróg zdecydowanie wyprzedza swoje czasy.

W Europie Zachodniej bardziej popularne od zwierzyńców były menażerie, w których trzymano zwierzęta dla uciechy zwiedzających i po to, aby zadowolić wysublimowany gust kolekcjonerski właścicieli tych żywych eksponatów. Ich niedoścignionym wzorem była menażeria założona w ogrodach Wersalu. Wydaje się, że w Rzeczypospolitej pierwszy tego typu obiekt powstał na Wawelu w okresie jagiellońskim. Wiemy, że zamieszkiwały ją lwy, podarowane Władysławowi Jagielle ze słynnej na całą Europę hodowli florenckiej. W Wilnie Zygmunt II August prowadził menażerię, gdzie hodowano lwy, papugi, ptaki egzotyczne i niedźwiedzie, a także wielbłądy. Kolejne królewskie ogrody zwierząt tworzyli w Polsce Wazowie. Najbardziej znany założono w okolicy dzisiejszego Pałacu Kazimierzowskiego, obok siedziby monarszej w Villa Regia, gdzie trzymano głównie ptaki – żurawie, łabędzie, wiele gatunków śpiewających oraz ssaki kopytne: jelenie i daniele.

Zwierzęta egzotyczne trafiały do polskich kolekcji m.in. jako dary dla władców czy magnatów, ale nie tylko. Bywało, że obywatele Rzeczypospolitej sami pozyskiwali je podczas podróży. Tak było chociażby w przypadku Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła zwanego „Sierotką”, który podczas pielgrzymki po Bliskim Wschodzie w latach 1582-1584 kupił dość sporą liczbę różnych przedstawicieli pozaeuropejskiej fauny: dwa lamparty, dwie mangusty egipskie, dwie małpy, kilkanaście „kotów morskich” (zapewne były to surykatki), papugi, trzy koziorożce i wiwerę indyjską. Niestety wiele z nich nie przeżyło podróży do państwa polsko-litewskiego (na pewno zaliczała się do nich większość kotów morskich i wszystkie koziorożce), a o losach pozostałych nie mamy żadnych informacji. Z kolei królewicz Jakub Ludwik Sobieski pod koniec 1693 roku powrócił z egzotycznymi prezentami do należącej do ojca, króla Jana III, Żółkwi – „papichą” (najprawdopodobniej papugą), salamandrą i małpką. Dary miały zapewne załagodzić jego spór z rodzicami.

Wieki XVI i XVII to również okres, w którym rozpoczęło się masowe utrzymywanie zwierząt zwanych towarzyszącymi (pet animals). Ich właścicielami w Europie Zachodniej byli głównie przedstawiciele powiększającej się klasy średniej – mieszkańcy miast. Status zwierzęcia towarzyszącego określały następujące cechy: nie było przeznaczone do zjedzenia, miało swoje imię i mogło wchodzić do domu. Były to nie tylko zwierzęta udomowione, szczególnie psy małych ras, ale nawet dzikie gatunki, jak nietoperze i ropuchy. W Polsce zwierzęta-maskotki stały się również popularne w środowiskach dworskich i szlacheckich. Najbardziej znanym, ze względu na swą niezwykłość, przykładem w Rzeczypospolitej była wydra słynnego pamiętnikarza Jana Chryzostoma Paska. Nazywana przez niego Robakiem, na zawołanie łowiła dla szlachcica ryby i broniła go przed intruzami: „Najpierwej, ze mną sypiała w pościeli, a była tak ochędożna [czysta – przyp. aut.], że nie tylko w pościeli źle nie uczyniła, ale pod łóżkiem nic, ale poszła do jednego miejsca, gdzie jej stawiono skorupkę; to tam dopiero odprawiła swój wczas. Druga, stróż taki w nocy, Panie zachowaj, do łóżka przystąpić; chłopcu ledwie pozwoliła z butów zzuć, a potem już nie ukazuj się, bo narobiła wrzasku takiego, że się musiał obudzić, choćby najtężej spał. A kiedym był pijany, to ona po piersiach deptała, wrzeszcząc tak długo, że obudziła, gdy się kto koło łóżka przechodził”.

Pasek często zabierał wydrę ze sobą w podróże, podczas których wzbudzała sensację. Jej sława zataczała coraz szersze kręgi, aż w końcu dotarła do uszu Jana III Sobieskiego, który zapragnął mieć to stworzenie u siebie w Wilanowie. Wydra nigdy nie odnalazła się w nowym domu, choć robiono wiele, aby jej w tym pomóc. Przygotowywano nawet specjalne naczynia z żywymi rybami, by mogła na nie polować. Robak z pewnością bardzo tęsknił za swoim dawnym właścicielem. Pewnego dnia uciekł z pałacu. Okazało się, że wydra najpierw długo błąkała się po okolicznych polach, a potem zginęła z ręki żołnierza pełniącego służbę, który nie wiedział, że ma do czynienia ze słynnym Robakiem.

Pod koniec epoki staropolskiej obok tradycyjnych, nadal funkcjonujących rozległych, krajobrazowych parków przeznaczonych do polowań, coraz częściej pojawiały się prywatne wędrowne menażerie czy cyrki. Do głosu, podobnie jak w całej Europie, dochodziła wtedy głównie rozrywka, a zwierzęta traktowane były jako jej dostarczyciele. Do najokrutniejszych praktyk zaliczyć można wszelkiego rodzaju walki z ich udziałem. Celował w nich król August III Sas, którego możemy uznać za jednego z  największych morderców fauny. Jego polowania przypominały rzezie. Zwierzęta zwożone były z puszcz litewskich w klatkach, a następnie wypuszczane, by ukryci w zaroślach lub, częściej, w bezpiecznych altanach myśliwi strzelali do nich. W trakcie takich morderczych rozrywek zabijano nawet kilkaset sztuk. W Choroszczy należącej do Branickich praktykowano tzw. strzał w lot – czyli popis myśliwski polegający na zastrzeleniu zwierzęcia spadającego z rampy drewnianej wieży do wody.

W okrucieństwie wobec zwierząt nie ustępował ojciec Augusta III, August II Mocny, o którym tak pisał w swej książce pt. Podróże Inflantczyka urodzony w Magdeburgu Joachim Christian Fryderyk Schulz (1762–1798), literat i profesor historii w Mitawie, przebywający na początku lat 90. XVIII wieku w Warszawie: „Pokazywano mi tu [w Pałacu Saskim – przyp. aut.] jeszcze pokój, z którego okna August Drugi dla zabawki do psów strzelał, przywabionych tu rzucanym umyślnie mięsem. Nie zabijał ich jednak na śmierć od razu, aby mieć przyjemność do kulawych i postrzelonych znowu, przy nowym padle celować i dobijać kaleki. A że (kto by o tym wątpił?) dowcipnym tym wynalazkiem uczył się poznawać naturę zwierząt (może nawet ludzi do nich podobnych) - nie należy go winować więcej nad badaczów natury, którzy psy, koty, szczury, żaby żywe rozcinają dla doświadczeń i zdobycia wiadomości o grze nerwów i muskułów”.

Widowiska polegające na zabijaniu zwierząt, ale dostępne dla szerszej publiczności i płatne, odbywały się w Rzeczypospolitej nawet w epoce oświecenia. W Warszawie organizowano je w otwartym w 1782 roku amfiteatrze przy zbiegu ulic Chmielnej i Brackiej, który nazwano Hecą. Budynek określano także jako Szczwalnię – miejsce szczucia zwierząt. Okrągły obiekt, który mógł pomieścić do 3 tysięcy widzów, wykorzystywany był nie tylko do krwawych walk między poszczególnymi gatunkami (np. niedźwiedzi z psami), ale również jako cyrk.

Mordowanie zwierząt i znęcanie się nad nimi na arenie nie przypadło jednak do gustu zbyt wielu warszawiakom, o czym świadczą różne źródła historyczne. Antoni Magier (1762–1837), fizyk i meteorolog, opisał wizytę króla Stanisława Augusta w Hecy: „Pierwsze takowe wystawienia około r. 1780 bywały liczne, lecz niedługo krwawe te widowiska sprzykrzyły się powszechnie i mało na nie znajdowało się lubowników. Uproszono króla, iż zaszczycił swą obecnością takowe widowisko, lecz serce jego miękkie nie mogło znaleźć w tych morderczych walkach żadnego upodobania i owszem, kazał zaraz zmienić zwierzęta i chciał, aby wypuszczono parę lisów i kilku ogarów; ubieganie się tych psów za szczwanymi lisami wywijającymi kominka dość ubawiło króla i obecnych widzów”.

Ostatni władca Rzeczypospolitej Obojga Narodów okazał zdecydowanie mniejsze zainteresowanie krwawymi spektaklami od poprzedników z dynastii saskiej. Miał on już nigdy więcej nie pojawić się w Hecy. Negatywną opinię na temat serwowanych tam rozrywek wyraziło również wielu podróżujących po dawnej Rzeczypospolitej cudzoziemców.

Heca zmieniła zupełnie swój charakter, gdy po upadku Polski przejął ją pochodzący z okolic miejscowości Jassy, ówczesnej stolicy Hospodarstwa Mołdawskiego, Jordaki Kuparenko (1784–1844). Obiekt przestał być wówczas szczwalnią i stał się cyrkiem z prawdziwego zdarzenia. Nowy właściciel organizował m.in. występy tresowanych zwierząt, a także linoskoczków i woltyżerów oraz pokazy latających balonów i fajerwerków. Po upadku powstania listopadowego w 1831 roku Kuparenko sprzedał Hecę. Z powodu coraz rzadszego użytkowania zaczęła popadać w ruinę, aż w końcu została rozebrana w 1852 roku. Arena zniknęła z krajobrazu Warszawy, skrzyżowanie Chmielnej i Brackiej zajęły kamienice, a z czasem również Dom Handlowy Braci Jabłkowskich.

Innym rodzajem wykorzystywania zwierząt w dobie staropolskiej było testowanie z ich udziałem nowych środków lokomocji. Na fali rosnącej popularności pierwszych aerostatów w siedzibie książąt Czartoryskich w Puławach założono Towarzystwo Balonowe – pierwszą w Rzeczypospolitej organizację lotniczą. Jej członkowie zlecili budowę balonu lotniczego, którą kierował Simon Antoine Jean L’Huillier (1750–1840), szwajcarski matematyk wywodzący się z francuskich hugenotów. Statek wypuszczono w powietrze latem 1786 roku podczas uroczystej gali w ogrodzie magnackiej rezydencji. Był to pierwszy lot aerostatu w Polsce z żywą istotą na pokładzie – w podczepionym do niego koszu znajdował się Filuś, kot księżnej Izabeli Czartoryskiej.

Lot zwierzęcego aeronauty upamiętnił Franciszek Dionizy Kniaźnin (1750–1807), poeta i sekretarz księcia Adama Konstantego Czartoryskiego, w poemacie pt. Balon:

Tak naprężając wnątrz swojej przestrzeni,
Płomiennym duchem Bania [balon – przyp. aut.] się odyma.
Licznie do koła widzę zgromadzeni
Chciwemi na nią wystrzelą oczyma.
Już podskakuje… już pragnie do góry…
Czegoś tu czekać, ucinajmy sznury.
Już leci: poklask i okrzyk powstanie,
Filuś z wiatrami chlubnie poigrawa!
Nawy powietrznej szczęsne wybujanie
Wznosi radosna poglądaczów wrzawa:
Płeć biała patrząc na Kota i Banię,
Cieszy się, trwoży; tkliwa i ciekawa.

Niestety, w rzeczywistości los Filusia był bardzo smutny. Z powodu silnego wiatru balon wpadł na drzewo i spłonął razem z nieszczęsnym zwierzęciem. Sam lot miał się odbić szerokim echem w kręgach magnackich, jednak puławskie Towarzystwo Balonowe nie wypuściło już więcej aerostatów.

Od niepamiętnych lat człowiek egzystował w otoczeniu zwierząt – czy to pomagających mu w jego codziennych pracach, czy to stanowiących dla niego źródło pokarmu i utrzymania, czy wreszcie uważanych za przyjaciół. Pojawiły się więc różne koncepcje i metody związane z ich traktowaniem – przez setki lat dominowało podejście utylitarne, które zaczęło ulegać zmianie pod koniec epoki nowożytnej. Idea dobrostanu zwierząt pojawiła się na przełomie XVIII i XIX wieku jako odpowiedź na okrucieństwo wobec nich i była konsekwencją uznania zwierzęcia za istotę odczuwającą. Kluczowe zmiany w Europie, które umożliwiły ewolucję nastawienia do różnych gatunków fauny, nastąpiły jednak już w XVI i XVII wieku. Przyznanie zwierzętom cech ludzkich – jak chociażby zdolności rozumowania, o czym mówił już Montaigne, prowadziło do zmiany stosunku do zwierząt. Istotne również było zbliżenie, które nastąpiło za sprawą bezpośredniego obcowania z ujarzmioną przyrodą, najpierw w menażeriach i zwierzyńcach, a następnie w powstających od połowy XVIII wieku pierwszych ogrodach zoologicznych. Dzięki temu szersze grupy mogły zweryfikować wiele mylnych przypuszczeń na temat fauny rodzimej i egzotycznej.