Jedną z charakterystycznych cech mieszkańców Rzeczypospolitej, na którą zwrócił uwagę Bernard O’Connor, stanowiło zamiłowanie do uczt. Było tak wielkie, że, jak zauważył, „każda modna osoba ma w swoim domu salę bankietową, specjalnie przygotowaną na przyjęcia i rozrywki”. Każdy ucztował jak mógł – chłopi i biedna szlachta musieli zadowolić się prostym jedzeniem, dobrze jeśli znalazło się wśród niego jakiekolwiek mięso. Zamożna szlachta i mieszczanie sadzili się na wystawne przyjęcia, które miały pokazać ich bogactwo i pozycję społeczną.
Nie wystarczyło jednak podać dużo jedzenia, trzeba było to zrobić w sposób, który zaskoczyłby gości. Mogła temu służyć symboliczna liczba potraw, jak choćby podczas święconego u Pawła Jana Sapiehy za panowania króla Władysława IV: „Stado czterech przeogromnych dzików, to jest tyle, ile części roku... Stało tandem dwanaście jeleni, także całkowicie upieczonych... Te jelenie wyrażały dwanaście miesięcy. Naokoło były ciasta sążniste, tyle, ile tygodni w roku... Za tym było 365 babek, to jest tyle, ile dni w roku... Tandem 12 konewek srebrnych... te konewki exemplum 12 miesięcy. Tandem 52 baryłek także srebrnych in gratiam 52 tygodni... Dalej 365 gąsiorków z winem węgierskim, alias tyle gąsiorków, ile dni w roku. A dla czeladzi dworskiej 8700 kwart miodu, to jest ile godzin w roku”.
Najczęściej jednak pożądany efekt osiągano dzięki wymyślnemu zdobieniu potraw. Oto opis jednego z wielu ciast podanych w XVI wieku u rajcy krakowskiego Mikołaja Chroberskiego: „Inne placki wyobrażały rozmaite zjawiska. Zabawiła mnie kąpiel, bo to był taki jeden placek, co miał w środku sadzawkę z białego miodu, i wyglądały rybki i nimfy kapiące się, a Kupid strzelał do nich z łuku, ale zamiast w serca, to im bezecnik, Panie odpuść, mierzył w śliczne oczka, które zasłaniały sobie od wstydu”. Jeszcze bardziej zadziwiający wygląd miało święcone u księcia Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła: „w pierwszej bowiem sali stały trzy pasztety olbrzymiego kształtu, które ujrzawszy, książę zawołał: Panowie do ataku. I – co wymówiwszy, zdjął z pierwszego pasztetu czapkę – i wyleciało z niego wielkie mnóstwo żywych kuropatw, jemiołuch, gołębi, jarząbków, ortolanów... baby podobne skałom nosiły na głowach z migdałowych murów groty i fortyfikacje, coś nawet podobnego Jerozolimie widać było... a w bramach zaś figurki cukrowe w szmelcowanych pancerzach i z krzyżami czerwonymi na piersiach jako jerozolimscy rycerze za czasów Godfreda, stali na straży”.
Obcokrajowcy, nawet jeśli nie smakowały potrawy, najczęściej uważali je za zbyt ostre, byli pod wielkim wrażeniem ich wyglądu. Francuz Jean de Laboureur, towarzyszący żonie króla Władysława IV, Ludwice Marii Gonzadze, w podróży do Rzeczypospolitej w 1646 r., pisał: „Wielokrotnie przychodziłem do tej sali z ciekawości i mogę śmiało powiedzieć, że te półmiski i stale przy nich stojące osoby do złudzenia przypominały mi obraz godów kanaeńskich. Na pasztetach pokrytych przeważnie pozłótką znajdowały się wiernie odtworzone kształty zwierząt, z których pasztety były sporządzone, z wetkniętymi piórami lub nałożoną sierścią i bardzo zręcznie... umieszczone na półmisku”. Wszystkie te osiągnięcia bledną jednak przy pomyśle na „Kapłona pieczonego aby ze stołu zleciał”. Nie była to jakaś wyjątkowo droga potrawa. Nie była pokryta pozłótką, nie miała sadzawki z białego miodu pośrodku, w niczym nie przypominała Jerozolimy, ale i tak robi wrażenie: „Upoić go [kapłona] wódką lub winem dobrze, a potem oblać go mocną wódką, aby się lepiej pierze z niego dało obrać. Potem ułożywszy mu skrzydła i nogi do pieczenia, położyć go na roście drewnianym z daleka od ognia. A gdy się już dobrze przyrumieni, zyngować młodym masłem i dać na stół. A gdy go cokolwiek dotknie widelcami, porwie się i skoczy ze stołu, z wielkim podziwieniem gości”. No rzeczywiście.