© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   20.05.2021

Finis coronat opus | felieton historyczny z cyklu „Koszulka Dejaniry”

Króla też się poznaje nie po tym, jak zaczyna tylko jak kończy.

Mam wrażenie, że termin „kultura staropolska” funkcjonuje od stosunkowo niedawna, kiedyś chętniej mówiliśmy „sarmacka”. Tak jak jest teraz jest dobrze, a „kultura sarmacka” to po prostu podzbiór staropolskiej. Czy jednak nie idzie nam za łatwo? Przykładowo, nam trudności z nazwaniem Jana z Czarnolasu mianem przedstawiciela kultury staropolskiej, których to trudności nie mam w przypadku Mikołaja Reja, choć pierwszy (kostium to rzecz w tym kontekście nader istotna) nosił się raczej z polska, a drugi raczej pluderkowato. Ale tak się też nosił Kochanowski na dworze królewskim… Niewczesne to może rozważania, jakkolwiek prawda, że w umyśle zachodnioeuropejskim utkwił nieprawdziwy kontuszowego Sarmaty, z dziwacznym osełedcem na pijanej głowie i wielkim szabliskiem u boku. Pierwszym przykładem z brzegu na fałsz tego wyobrażenia jest Jan III, Sarmata na sposób francuski.

Ciekawe, że terminu „kultura staropolska” zasadniczo nie używamy (przynajmniej ja nie używam) w stosunku do epoki królów dynastycznych, z czego wniosek, że kultura staropolska rodzi się z hukiem anno domini 1573, wraz z wolną elekcją. Wygrywa ją bardzo dziwny Staropolak, Henryk Walezy. Zresztą przypomnijmy jak to było.

Zwycięstwo Henryka było efektem doskonałej agitacji francuskiej, którą kierował biskup Bordeaux, Jean de Montesquiou de Montluc, (całkiem, całkiem) sprytny a wielce wymowny przechera. Idei powołania Henryka Andegaweńskiego na nasz tron towarzyszyła bardzo sensowna kalkulacja polityczna – wziąć odwiecznego wroga z Wiednia w dwa ognie i, być może, udusić. Z punktu widzenia przyszłości myśl to była zgoła genialna, zważywszy na rolę Habsburgów w rozbiorach Polski. Na polu elekcyjnym wołano ponoć: „za nic Rdest, wiwat książę Goweńskie”. Chyba trzeba to przetłumaczyć: „Rdest” (czyli agrest) to Ernest Habsburg, rywal Walezego do korony, a „książę Goweńskie”, to książę Andegawenii, bo taki nosił tytuł zwycięzca spod Jarnac i Montcontour.

Trudno powiedzieć, czy Henryk dobrze nadawał się na tron polski. Z jednej strony przydałby się nam przedstawiciel tak starej i dostojnej dynastii, przy czym dzielny wojak i zręczny dyplomata. Ale z drugiej – człek przyzwyczajony do kultury noża i trutki, że wspomnę słynne zabójstwo księcia de Guise. Przed wszystkim zaś książę ni w ząb nie rozumiał mechanizmów funkcjonowania szlacheckiej demokracji. Nota bene do Polski mu się wcale, ale to wcale nie śpieszyło, a w Ferrarze rozpętano na okoliczność jego wizyty taką balangę, że do dziś pamiętają.

Elekt musiał się suto opłacać swoim elektorom. Nawet bardzo suto, bo Walezjusz musiał zaprzysiąc nie tylko pacta conventa i tzw. artykuły henrykowskie zapewniające nienaruszalność ustroju Rzeczypospolitej, z poszanowaniem praw protestantów na czele – gwarantowała to już tzw. konfederacja warszawska. Szczytem wszystkiego były tzw. postulata polonica, które zabraniały Walezjuszom prześladowania protestantów we Francji. Bóg jeden wie, w jaki sposób Henryk mógł wykonać te zalecenia.

Oczywiście, już w Paryżu, kiedy to nasi posłowie przyjechali po Henryka, rozpętała się awantura. Adam Konarski, biskup poznański uroczyście oprotestował konfederację warszawską... Henryk musiał czuć się doprawdy osobliwie, on, Kapetyng, musiał targować się o swoje prawa. I wcale nie chciało mu się przysięgać. Koniec końców, 10 września 1573 roku złożył przysięgę w Notre Dame. Zrobił to z tak wielkim ociąganiem, że Jan Zborowski położył rękę na koronie i wyrzekł te słowa nieśmiertelne – „si non jurabis, non regnabis” – „Jeśli nie przysięgniesz, nie będziesz królował”.

To jednak nie był koniec Henrykowej drogi przez mękę, bo podczas mszy koronacyjnej na Wawelu prymas Uchański nie odczytał roty przysięgi ustalonej w Paryżu, lecz tekst wcześniej obowiązujący, a skołowany elekt za nim powtórzył, co – oględnie mówiąc – wzburzyło protestantów. Jan Firlej, marszałek koronny, jeden z liderów innowierców, położył był rękę na koronie... Henryk, chcąc nie chcąc, powtórzył zobowiązanie do tolerancji religijnej.

No i – bardzo stosowne tu powiedzenie –„finis coronat opus”. Ale właściwie miał rację, bo słusznie powiada klasyk, że mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna tylko, jak kończy. Króla też.