© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum   |   24.10.2022

Gabriel-François Coyer oraz jego opowieść o królu Janie III Sobieskim i odsieczy wiedeńskiej. Jeszcze raz o „Historii Jana Sobieskiego” z 1761 r.

W latach 70. ubiegłego wieku profesor Grzegorz Leopold Seidler, słynny rektor Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, pracował nad własną syntezą myśli czasów oświecenia. Pokłosie tych wysiłków znajdujemy w pracy W nurcie Oświecenia (1984), złożonej z tekstów w znacznej mierze pierwotnie skreślonych po angielsku [1]. Wśród nich znaleźć można szkic Polska w oczach Amerykanów (polski przekład tekstu z 1979 r.). Wychodząc – słusznie – od porównania opinii o Kazimierzu Pułaskim i Tadeuszu Kościuszce, Seidler dbał o szerszy ogląd spraw, zestawiając te głosy z najbardziej wpływowymi, płynącymi z Francji. Najdobitniej wybrzmiał sąd jezuity, Gabriela Coyera: „Polska, w której jest godność monarsza przy nazwie republiki, prawa obok anarchii feudalnej, zniekształcone cechy republiki rzymskiej obok gotyckiej barbarii, obfitość i nędza” [2]. Biorąc pod uwagę poczytność książki, trochę literacki, ale też erudycyjny styl Coyera, a także osobliwy status bodaj najlepszego opracowania czasów Sobieskiego przy zupełnym niemal braku dobrych omówień ze strony polskich pisarzy – i to aż do 2. poł. XIX w. – ta uwaga, kontrastująca z przeważającymi, jak się twierdzi, w Historii Jana Sobieskiego zachwytami nad Polską, zasługuje na jakieś rozwinięcie.

Nie jest to oczywiście sąd odosobniony. W ciągu dwudziestu lat od wydania Historii Coyera poczytne prace Anglików, Nathaniela Williama Wraxalla oraz Williama Coxe’a, również będą podkreślać niespotykane w świecie cechy ustrojowe Rzeczypospolitej. Wcześniej sam medyk u boku Sobieskiego, O’Connor, apologię łączy ze zdumieniem i prawie zawsze idzie o brak właściwej terminologii do określenia formy naszego rządu i zakresu kompetencji monarchy. Fenomen sarmackiego republikanizmu jest niewątpliwy, ale w tym sensie, że kusii jednocześnie wywołuje pewien niepokój poznawczy – angielskie relacje powtarzają więc konstatacje o powszechnej w Polsce anarchii, proponując zarazem terminy pomocnicze, jak mixt government, commonwealth itp. Nawet zwolennik i współpracownik konfederatów barskich Jan Jakub Rousseau potrafił wstrzymać pióro przy opiniowaniu tradycjonalizmu i moralnych zalet szlachty polskiej [3]. Trybunał oświeceniowej historii ma pod naszym adresem głównie zarzuty, oskarżeni zaś z zasady nie przyznają się do winy.

A jednak Coyer, na zmianę afirmujący i łający, używa frazy, która otwiera na ciekawą problematykę – cechy „republiki rzymskiej” obok „gotyckiej barbarii”. Przymiotnik gothique ma wiele znaczeń, a najbardziej rozpowszechnione w XVIII w. odsyła do tzw. powieści gotyckich, czyli odmiany poczytnych romansów (przede wszystkim angielskich, ich francuskim odpowiednikiem jest roman noir), mrocznych i zagmatwanych, skupionych na portretach psychologicznych, nierzadko też relacjach ofiar i oprawców (jak u budującego na tej tradycji przenikliwego pioniera literackiego obłędu, markiza de Sade). Na tym tle zrozumiałe zdaje się inne rozpowszechnione znaczenie, w Polsce czasów klasycyzmu raczej dominujące. „Gotycki” oznacza nierzymski, nieklasyczny – jest to zatem przeważnie forma wartościowania, dla Rzeczypospolitej nader charakterystyczna, bo utrzymująca się nawet wiele lat po ostatnim rozbiorze [4]. Jeśli tak – trudno uwierzyć, że książka Coyera miała zawsze grono wiernych czytelników, w tym znawców historii. Francuz tylko jeden raz w Historii Jana Sobieskiego używa w odniesieniu do Polski „mrocznego” przymiotnika obok wzmianek o rzymskich splendorach szlachty, ale cały jego wywód (w trzech tomach) zdaje się potwierdzeniem konstatacji o ustrojowo-moralnych szaleństwach Polaków. Skąd więc ta poczytność i uznanie, skoro – przynajmniej miejscami – jego praca sytuuje nas poza granicami cywilizacji? Skąd jednocześnie fascynacja Coyera sarmackim Wschodem i ostatnim z naszych królów-wojowników, nakazująca tak drobiazgowo opisywać przebieg kampanii Sobieskiego i w ogóle cechy narodu, nad którym panował?

Szlaki prowadzące do zrozumienia tego fenomenu przecierał już Maciej Forycki [5], zainteresowanych czytelników i badaczy warto też odesłać do uwag Piotra Ugniewskiego w Pasażu Wiedzy [6]. Reasumując – Coyer, duchowny jezuita, to zdecydowanie typ oświeceniowego intelektualisty, jego Historia Jana Sobieskiego nie jest zjawiskiem samodzielnym, stanowi ogniwo działalności edukacyjnej i propagandowej uczonego księdza, który własne fascynacje, znajomości i niewątpliwy talent pisarski wykorzystywał do szerzenia idei republikańskich. W arcykatolickiej monarchii absolutnej Ludwika XIV taki głos pochwalny – pod adresem anachronicznej pseudomonarchii polskiej – ze strony krajana i duchownego musiał budzić zdecydowany sprzeciw władz. Coyer zyskał więc nieśmiertelność zarezerwowaną dla najlepszych literatów kosztem konfliktu z cenzurą i zakazu sprzedaży dzieła. Przykład Polski Sobieskiego – jak i tej najdawniejszej – był po prostu względnie świeżym świadectwem problematyki, którą szczególnie hołubił. Rzeczpospolita wraz z jej wzlotami i upadkami, umiłowaniem wolności, okazałością strojów szlachty, wszelkimi możliwymi wynaturzeniami ustrojowymi obok niewątpliwych zalet (czy to na polu bitwy, czy w obszarze kultury i sztuki) dała Coyerowi asumpt do podjęcia wielkiego dzieła – toteż zagłębiał się w naszą historię, jak mógł, nie znając wprawdzie języka, ale zasięgając wszelkich rad, do jakich mógł dotrzeć.

Wiele też wyjaśnia fenomen pojawienia się drukiem polskiego przekładu po bez mała stuleciu. Wydany został w Wilnie w oficynie Teofila Glücksberga w 1852 r. Nabyty rękopis wydawał się dziełem anonimowego tłumacza, jednak dziś wiemy, że translacji dokonała Wizyta Mrozowicka – litewska szlachcianka, córka jednego z konfederatów barskich, starosty stęgwilskiego Adama Mrozowickiego. Jednak poza tymi danymi można stwierdzić w zasadzie tyle, że żyła, istotnie tak się nazywała i że… przetłumaczyła Historię Coyera. Polskie wydanie – z braku informacji czy notki historycznej od tłumacza – wzbogacił o załączony na końcu komentarz Władysław Syrokomla [7].

W przedmowie wydawcy dzieło i tłumaczenie ocenione zostają jako „pełne wartości, „wypracowane z wyższym historycznym poglądem […] i znajomością przedmiotu”. Zachwala się, że choć cudzoziemcy zwykli szydzić z naszej historii, akurat Coyera cechuje „historyczny talent, znajomość rzeczy […] wsparte niepodejrzaną faktów znajomością”. Są to zalety szczególnie pożądane wobec faktu – dość zawstydzającego – iż „Sobieski, tak głośny w Europie, nie miał jeszcze u nas historyka, co by ocenił jego panowanie pod względem ducha wieku […] oraz znaczenia politycznego” w Europie. To prawda – mieliśmy zastępy kronikarzy, wydawaliśmy diariusze i pamiętniki z przeszłości, znakomici mówcy uświetnili stulecie kampanii wiedeńskiej na państwowych obchodach w r. 1783, ale skrupulatne opracowanie dziejów XVII w. i największego z naszych zwycięzców nie znalazło swojego autora. Pozostawało czytać Francuzów, a najlepszym z nich – wręcz zaczytywanym u kresu wieku XVIII w Polsce – był właśnie ksiądz Coyer. Tłumaczenie jest więc pożądane jak nigdy, anonim bowiem (bo długo nie rozpoznawano Mrozowickiej) włada polszczyzną nienaganną, „typową dla dobrych towarzystw końca wieku” (s. II–IV wstępu). Kilka „usterków” nie burzy tej znakomitej w lekturze, pełnej poznawczych wartości książki. Jednak co innego trochę głosi w posłowiu Syrokomla!

Słynny romantyczny ironista w załączonym do przekładu Słówku o „Historii Jana Sobieskiego” z ogólniejszymi konstatacjami wydawcy najpierw się zgadza, zarazem ostrząc krytyczny pazur – brak dobrych polskich książek o Janie III składa na karb „drażliwości, z jaką u nas poczęto przyjmować sądy dziejowe”. Ma być to efekt wieloletniego procesu, zaczynającego się za Zygmunta III, na który składają się: upadek nauk, „zły gust” wwiedziony do literatury przez jezuitów (w istocie wychowawców wielu pokoleń polskiej szlachty, w tym oświeceniowej – wszak na osieroconych po kasacji zakonu jezuitach król Poniatowski zbudował Komisję Edukacji Narodowej!), „przesądy” i „rozpieszczenie się pochwałami”. Tak więc dzieła zagraniczne, z Coyerem na czele, postawione obok Janiny nieśmiertelnych tryumfów Jakuba Kazimierza Rubinkowskiego – konfabulatora czasów saskich, który Wiednia na oczy nie widział – „o całą głowę są wyższe od naszych krajowych zabytków” (Słówka, s. 3–4). Jednak „kilka usterków”, które Coyer popełnił, pozwala Syrokomli stwierdzić, że „opacznie spojrzawszy na sprawy polskie, niesłusznie potępiał i niesłusznie uwielbiał” – „nie podzielał przekonań” społeczności, o której pisał, ani też jej „nadziei, obawy, chleba, powietrza […] tego, co stanowi fizyczne i moralne życie narodu” (s. 5). Drobne usterki są więc dla poety najwyraźniej dość zasadnicze, a sąd swój wygłasza nieomal ex cathedra. Jest to jednak efekt „ducha dziejów”, myślenia w kategoriach romantycznej historiozofii, która zawładnęła XIX stuleciem, a która przecież Coyerowi nie była znana (wcale zresztą nie z powodu nieznajomości polszczyzny i słowiańskiego klimatu). Inny miał bowiem cel, niż Syrokomli się zdawało.

O tym, że wewnętrzna logika wywodu o Sobieskim nie została właściwie odczytana, świadczy przekonanie Syrokomli, że Coyer – choć „pełen zasad, jakimi oddychała [przedrewolucyjna – I.B.] Francja” – był kryptomonarchistą, skoro narzekał na „szczupłość władzy polskich monarchów” (Słówka, s. 7). Gdyby jednak istotnie taki był wydźwięk uwag księdza, zarzuty pod adresem dzieła w jego ojczyźnie byłyby całkowicie bezzasadne. Spostrzeżenia Syrokomli bywają często celne, chociażby gdy wytyka Francuzowi przemilczenie tego, iż wiedeński mąż opatrznościowy trzydzieści lat wcześniej, w r. 1655, opowiedział się po stronie Karola Gustawa. Istotnie, Jan Sobieski, tak jak znaczny procent polskiej szlachty, dostrzegał w protestanckim najeźdźcy pożądanego sojusznika – po wielokroć mu ten błąd wytykano, toteż usterka Coyera wydaje się niemała. Z drugiej strony kilkunastostronicowe Słówko Syrokomli sugeruje w ostatnich frazach, że zarzut zasadniczy tkwi gdzie indziej: „autor pojął Jana Sobieskiego, ale nie pojął kraju, nad którym ten panował. Miał oko i takt historyczny, ale nietrafnie spoglądał na naszą konstytucyjną, katolicką, ruchawą społeczność. Instynktem domyślał się ducha Polski […] ale nie wcielił się w nasz moralny żywot, bo był liberalnym po swojemu – po francusku” (s. 17). Sprawiona cieniom Coyera połajanka robi się jednak bardzo niejasna wobec następującej zaraz po tych słowach zachęcie do lektury: „wydanie [to] jest obecnie przysługą, gdy tak mało mamy dzieł o Janie Sobieskim, a Coyer, znany i głośny swojego czasu pisarz, godzien jest nam zastąpić opłakany brak domowych historii króla-bohatera”. Historia została więc zaprezentowana „po francusku” i nie przez znawcę, jednak nadal jest to znakomita książka. Przyjrzyjmy się więc jej walorom i niedostatkom, zawężając obszar poszukiwań do jednego epizodu – kampanii 1683 roku. Spytajmy też – by uczynić zadość oczekiwaniom polskiego recenzenta z połowy XIX w. – jak prezentuje się w rozprawie relacja król – szlachta, co do opisu której sformułowano tak ważkie zarzuty.

Historię odsieczy zaczyna Coyer już w r. 1681, w polskim wydaniu znajduje się ona na przecięciu dwóch tomów (od t. I, s. 294 do t. II, s. 72). Inicjuje ją zdanie wręcz powieściowe: „Już Polska pięcioletnim cieszyła się pokojem, szósty rok minął w posępnej spokojności, burzę obiecującej”. Autor zmarginalizował w swoim ujęciu temat Węgier – a przecież to właśnie protestanccy Madziarzy, pragnąc wyzwolenia z kajdan Austrii, udali się po pomoc do Turcji, ta zaś wykorzystała konflikt do usprawiedliwienia akcji ratunkowej, najazdu na stolicę cesarstwa. Coyer natomiast enigmatycznie wzmiankuje, że w Wiedniu wyczuwano niebezpieczeństwo, toteż cesarz Leopold zadbał o sojusz z Janem III. Cesarscy urzędnicy jednak nie są dość przewidujący: „sądzono w Wiedniu, że [atak zostanie przeprowadzony] na Polskę”, ale „wiedziano w Warszawie, że Stambuł o Wiedniu myśli”. Od tych fraz począwszy, Coyer nie będzie miał litości i skorzysta z każdej okazji, by zarzucić nowemu sojusznikowi Polski nieudolność, a nawet złośliwie go poniżyć: „Leopold nie był wojownikiem, ale umiał dobrze wchodzić za zwycięzcami” (tłumaczka prawidłowo rozgryzła sens, zamieszczając krótki przypis: „do Wiednia” – cesarz bowiem nie był witany przez rodaków jako wyzwoliciel, pierwszy oczywiście do uratowanej stolicy wkroczył Sobieski). Autor Historii zresztą dość często zdradza się z niechęcią do możnych świata tego, nawet niechęcią nieoczekiwaną jak na księdza – sojuszowi miał patronować i wspierać go pieniężnie papież Innocenty XI, zachęcony wizją przyszłej koalicji przeciw islamowi. Chwalący tę decyzję Coyer powiada na to: „papież rozumny, teolog średni […] pyszny i wielkomyślny” (s. 295). W tym kontekście wspaniałomyślność Sobieskiego wypada jeszcze okazalej i nie miejmy wątpliwości, że obok prawdy historycznej wiele znaczenia dla Coyera ma też walor literacki [8]. Główny przeciwnik Coyera – Ludwik XIV – okazuje się przy tej okazji jednym z tych „głuchych”, którzy nie usłuchali apelu „średniego teologa” o wspólne zbrojenie się przeciw najeźdźcy i woleli poczekać na rozwój sytuacji, by na obecności Turcji w Europie zyskać jak najwięcej. W Historii Jana Sobieskiego podobnych wycieczek pod adresem ojczyzny Coyera nie brakuje. Mają one oczywiście służyć krytyce: nie zapominajmy, że jest to w znacznym stopniu tekst polityczny przeciwko francuskiej monarchii.

Następnie konteksty polityczne i międzynarodowe schodzą na dalszy plan, do głosu dochodzą przemyślenia o osobowościach wodzów i ich otoczeniu: „jeżeli Ludwik zdradzał Leopolda, Leopold siebie nierównie więcej”. Zorientowawszy się, że siły tureckie sprzymierzone z węgierskimi rokoszanami z całą pewnością uderzą na Wiedeń, cesarz nadal „wolał zginąć ze swoją wyniosłością, jak nowy majestat przyznać w Europie” (s. 297) – oferując przymierze odporne przeciw Turcji, nie tytułował zwyczajowo Sobieskiego słowem Maiestatis, uznając, że nie jest on prawdziwym monarchą krwi, lecz zaledwie królem obieralnym. Tylko stanowczość Jana III sprawiła, że ostatecznie Leopold i dwory zagraniczne zgodzili się na taką tytulaturę. Szczęśliwie powstrzymaną tragedię według Coyera wywołały takie właśnie, jak twierdzi, „niesnaski”, które pozwoliły Turcji szybko zgromadzić odpowiednie siły: „Niech się uczą chrześcijanie niektórych cnót od Turków”, twierdzi dobitnie, bowiem gdy sułtan Mehmed mógł już swobodnie wysłać wojska na podbój Europy, chrześcijanie nadal nie byli pewni, co robić. Także Sobieski, jak spekuluje Coyer, mógł podjąć ostateczną decyzję wiedziony namowami żony, królowej Marysieńki – twierdzono często, że to ona w istocie inicjuje ruchy polityczne Jana i że w tym przypadku było podobnie. Obrażona na Francję za to, że „nie uczyniła jej ojca książęciem”, a ją samą w ojczyźnie pozbawiano królewskich honorów, pchnęła Sobieskiego w sojusz dający pespektywę największej chwały wojennej przy najmniejszych możliwych korzyściach politycznych. Leopold też wiedział, jak skorzystać na ambicjach Jana III i zaoferował małżeństwo jednej z arcyksiężniczek austriackich z królewiczem Jakubem, synem polskiego króla – wobec rojeń o osadzeniu dynastii Sobieskich na polskim tronie ta oferta musiała zrobić niemałe wrażenie na Janie III! Coyer jednak zaraz jednoznacznie stwierdza, że Leopold świadomie ołgał naszego monarchę (s. 300).

Tymczasem wewnętrzne sprawy Rzeczypospolitej każą Coyerowi przyjrzeć się działaniom polskiego sejmu w okresie przygotowań do realizacji postanowień sojuszu (zakładał on, że w razie ataku na Warszawę Austria przybędzie na pomoc – i odwrotnie). Wszystko sprzysięgło się przeciw królowi: „Litwa zawsze do uzbrojenia nieprędka, opieszałą i tu stała się”. Magnaci Wielkiego Księstwa Litewskiego nie palą się do wojny, a nadto przeciwko Austrii szlachtę jątrzy Jan Andrzej Morsztyn. Znany głównie jako genialny stylista barokowy, twórca wysmakowanych wierszy, odkryty w zasadzie dopiero pod koniec XIX w., istotnie mógł sprawić, że odsiecz wiedeńska nigdy nie miałaby miejsca w historii. Przekazywał posłowi francuskiemu informacje o postanowieniach gabinetu królewskiego, co dawało z kolei Ludwikowi XIV pole do działania i zniechęcania szlachty do Jana III i jego wizji sojuszu. Rozpoznawszy, że Król Słońce pragnie zguby Austrii, by samemu zabłysnąć jako pogromca Turcji i obrońca chrześcijaństwa, Sobieski odkrywa „w obecności wszystkich stanów” machlojki Morsztyna – sejm żąda krwi i chce go sądzić za zdradę ojczyzny, król jednak we wspaniałej przemowie tłumaczy: „Pokrzywdza nas poseł, malując [nas jako] naród przedajny […] Turczyn się gotuje [do wojny], jak wiemy. Jeżeli zginie Wiedeń, któreż państwo ubezpieczy Warszawę? Pokażmy Francji i całej Europie, że mamy poznanie, wierność i uczciwość” (s. 302–303). Skłonność do okazywania łaski ratuje Morsztyna, traci tylko urząd podskarbiego koronnego i może spokojnie uciekać do swych francuskich dóbr („tam w niezasłużonej spokojności skończył życie”). Królewska wspaniałomyślność i talent retoryczny ośmielają sejm do zajęcia się wreszcie szukaniem środków na wojsko, tymczasem król pięć do sześciu godzin dziennie ćwiczy jazdę konną. Nie jest już młody, toteż poseł francuski pociesza Ludwika, że Sobieski osobiście nie poprowadzi wojska. Według Coyera „Ludwik obawiał się, aby nadto z wielką pomyślnością czas ten nie był dla Jana” (s. 307). Zakończenie tomu pierwszego polskiego wydania znów charakteryzuje powieściowy jakby wtręt i oczywiście kolejny przytyk pod adresem francuskich dyplomatów.

Drugi tom wprowadza czytelnika w najważniejsze sprawy pochodu Turcji przez Europę – na równinach Adrianopola gromadzą się wojska muzułmańskie, zaś przywódca węgierskich kuruców Imre Thököly (u nas zwany Emerykiem Tekielim), już ostatecznie przekonany o konieczności wsparcia Turcji i zyskania niezależności w sojuszu z nią, składa sułtanowi hołd, zostaje księciem Wyższych Węgier i „toruje Turkom drogę do Wiednia” (t. II, s. 6–7). Następuje prezentacja zwierzchnika wojsk islamu, wielkiego wezyra Kara Mustafy. Zgodnie z powszechnym wyobrażeniem – dziś raczej między bajki wkładanym – pycha i zuchwałość przywódcy w połączeniu z niewidzianym dotąd mrowiem żołnierza zwiastują rychły koniec cesarstwa. Jak wielu przed nim i po nim, Coyer szacuje liczebność wojsk tureckich na trzysta tysięcy („na oko” podobnie rzecz ocenił sam Jan III, kreśląc przed walną bitwą list do żony), acz gdzie indziej wspomina ledwie o dwustu – jest to jednak bez znaczenia, zaokrąglenie tylko podkreśla, że Wiedeń bez pomocy na pewno się nie obejdzie.

Przeciwko sile, jakiej świat jeszcze nie widział, walczy samotnie drugi z bohaterów kampanii, książę Karol Lotaryński, dekadę wcześniej konkurent Sobieskiego w walce o polski tron. Polacy zajęci są jeszcze swoimi sprawami, odsiecz wprawdzie niebawem będzie w drodze, ale latem 1683 r. nic nie jest pewne, a co więcej, gwarant względnego spokoju miasta, cesarz, ucieka z Wiednia, okrywając się hańbą w oczach porzuconych mieszkańców (s. 9–10). Turcy, Tatarzy i Węgrzy, pewni zwycięstwa, niszczą wszystko na swojej drodze. Opis Coyera znacznie przyspiesza – odwrotnie niż w jego uwagach o dyplomatycznych starciach poprzednich dwóch lat – i efekt literacki wydać się musiał satysfakcjonujący czytelnikom. 7 lipca, po błyskawicznym marszu, Kara Mustafa ogląda Wiedeń na własne oczy. Lawirujący między miastem (z którym kontakt wtedy się urwał) a rozpanoszonymi oddziałami „pogan”, dzielny Lotaryńczyk z garstką żołnierzy stara się spowalniać oblężenie i wyczekuje jakiegoś kontaktu z Sobieskim. To niewątpliwie wicebohater tego tomu Historii Jana Sobieskiego: z czasem staje się wręcz przyjacielem polskiego króla, drugim najlepszym wojownikiem tej kampanii. Nie ma wątpliwości, że nieprzypadkowo Coyer tak rozpływa się nad jego poświęceniem i talentami.

Dramatyzmu tym stronicom Historii dodają tempo narracji i, by tak rzec, anegdoty czasu oblężenia. Turcy w zasadzie z marszu przystępują do prac. Kara Mustafa nadzoruje swoje oddziały dość niefrasobliwie, nieosłonięty żadnym szańcem i chyba przekonany, że to dobry moment, by zażyć królewskich splendorów – namioty wezyra to w opisie Coyera przedsionek muzułmańskiego raju, „materie złote i kamienie” zdobią oręż, „łaźnie, fontanny, ogrody, zwierza osobliwe” towarzyszą spędzającemu wojnę na rozpuście wodzowi, który nie raczy spotkać się ze swymi oficerami i nawet imama obozowego wyśmiewa, gdy ten grozi mu Bożą pomstą (s. 12). To narracja niezgodna z faktycznym stanem rzeczy, gdyż Kara Mustafa wodzem był przynajmniej dobrym, jak dziś wiemy, jednak ta opowieść o niefrasobliwości wezyra, a nawet jego głupocie, powstała już nazajutrz po walnej bitwie. Nie miejmy za złe Coyerowi, że jak wszyscy ją powtarza. Osiąga bowiem dzięki temu kolejny efekt literacki, który zjednał mu tylu czytelników.

Po drugiej stronie ogrodu rozkoszy ziemskich, oddzieleni od wezyra sięgającymi po horyzont oddziałami półksiężyca, z własnymi słabościami mierzą się dowódcy Wiednia. Coyer nie zapomina przy tym, że choć Kara Mustafa był „zniewieściały” (oczywiście w znaczeniu – niezainteresowany wojaczką), to jego wojsko z całą pewnością było mężne. Dowódca oblężonych, hrabia Ernst Rüdiger von Starhemberg, potrafi docenić takiego przeciwnika – mając niewiele nad dziesięć tysięcy żołnierzy, nakazuje spalić przedmieścia źle ufortyfikowanego miasta i pod broń powołuje pracowników uniwersytetu, którzy wspomagają regularne oddziały generała i obejmują straże na murach (s. 13). Mają czego wypatrywać – już 14 lipca rozpoczyna się nieprzerwane pasmo klęsk; „przebito mur na przedmieściach”, a to już mniej niż rzut kamieniem do głównego wału obronnego. Po dwóch następnych dniach Turcy docierają do suchych fos pod samym wałem.

Gdy mieszkańcy zaczynają wątpić w nadejście ratunku, przed wojska odsieczowe wysforowuje się nieliczne wsparcie. To jednak ledwie cztery tysiące, toteż Coyer uznaje, że „przyczyniono cztery tysiące więcej ofiar wezyrowi i Tekielemu”. Autor wręcz daje się porwać własnej opowieści, jakby drżał o los księcia Lotaryńskiego, który szaleńczo manewruje między zaczepianiem wroga a osłanianiem się odeń rzeką (s. 15–17). Pod koniec lipca, gdy walki toczą się już przez dorobione ręcznie na ostatnią chwilę umocnienia, książę postanawia przekazać miastu informację o pewnej odsieczy – chce dodać otuchy mieszkańcom, gdyż sam nie może być jeszcze pewien rychłego wsparcia. Niestety, emisariusz, który „cztery razy wpław przebył Dunaj”, został ujęty, a przez mur przelatuje strzała z listem od nieprzyjaciela zwiastującym nieodległy koniec i brak wszelkiej nadziei dla oblężonych. List też potępia wiarołomnych Polaków, którzy obierając Austrię za sojusznika, złamali traktaty buczacki i żurawiński. Upór Lotaryńczyka wydaje się daremny, gdyż za chwilę padają informacje o zdobyciu pierwszych fos i podkładaniu min. Kara Mustafa zarządził bowiem podkopy pod miasto – mieszkańcy obawiają się, że za moment wojownicy półksiężyca wypełzną spod ziemi na środku rynku („Rozszedł się był odgłos, że zdrajcy pracują około podziemnych dróg dla wpuszczenia nieprzyjaciela, zalecono każdemu, aby swego pilnował lochu”, s. 21).

Wiadomo nie od dziś, że odsiecz przybyła w ostatniej chwili. Coyer wszakże daje do zrozumienia, że na przełomie lipca i sierpnia wątpiono, czy Sobieski zgromadzi odpowiednie siły i zdoła się przedrzeć z nimi przez Śląsk, Morawy i północną Austrię, zanim Turcy zdobędą stolicę. Przytacza też dokument potwierdzający te obawy – gdy Sobieski obserwuje swoje niewystarczające siły, przychodzi list cesarski. Leopold zdołał na chwilę zapomnieć o kwestiach koloru i wartości krwi obieralnego monarchy, zamiast tego błaga o pomoc, trochę też grając na emocjach oczekiwanego wybawcy: „Wiemy […] że dla wielkiej wojska Twego odległości, niepodobną jest rzeczą, ażeby przyszło na czas […] Już więc nie Twoich to wojsk, królu, chciwie wyglądamy, ale samego W[aszej] K[rólewskiej] Mości przybycia […] jeżeli W.K. Mość raczysz stanąć na czele wojsk naszych, nierównie mniejszych, straszne imię jego […] samo będzie dostateczne zaręczyć zniesienie Turczyna” (s. 23). Czytając te słowa, Sobieski – przynajmniej wedle opowieści Coyera – decyduje się na karkołomne posunięcie. By zyskać czas na czele dwóch tysięcy jazdy, wysforowuje się przed wszystkie oddziały (bez opieszałych wojsk Wielkiego Księstwa) wraz z królewiczem Jakubem, gotów od razu po przybyciu do Wiednia ruszyć z szarżą. Obawiający się wojowniczego króla Tekieli, który walczy na szlaku przemarszu Sobieskiego, unika starcia nawet z tą garstką, Jan III ma więc nadzieję dotrzeć na czas.

W wyobrażeniu (nader słusznym) Coyera monarcha istotnie pędził na złamanie karku, już na następnej stronie jest nad Dunajem, gotów do przeprawy pod Tulln. Czeka go rozczarowująca niespodzianka. Na miejscu bowiem spotyka tylko resztki oddziałów Lotaryńczyka: „Cóż to, cesarz ma mię za awanturnika?! Porzuciłem moje wojsko, bo mię upewnił, iż jego wojsko mnie tylko oczekuje. Za siebież to ja, czyli za niego bić się tu przychodzę?” (s. 27). Roztropny książę-Leonidas – jak zwie go Francuz – uspokaja króla, ale rozwój wypadków każe podejrzewać powolność wojsk niemieckich, które też zobowiązały się do pomocy – wśród możnych wojowników są elektor saski, bawarski i wielu innych szlachetnych Germanów. A jednak 5 września jako pierwszy przybywa hetman Stanisław Jabłonowski, prowadzący główne siły polskie. Gdy Coyer prezentuje sprzymierzone siły odsieczowe – gdy już dotrą na miejsce koncentracji pod Tulln, co idzie niesporo – trudno nie odnieść wrażenia, że skrupulatnie wymieniając obecnych wodzów, tym bardziej poniżył tchórzliwego Leopolda. Najokazalej prezentuje się urodzony mówca, Sobieski. Przerażonych postępem oblężenia uspokaja, tłumacząc cierpliwie, że Kara Mustafa nie zna się na swoim rzemiośle (pozwolił ustawić most do przeprawy ledwie 5 mil od własnego obozu, s. 27–28). Opanowanie króla przynosi oczekiwany efekt, wszyscy ostatecznie zgadzają się przekazać mu główne dowodzenie akcją ratunkową.

Następuje dłuższy fragment wyraźnie inspirowany słowami naocznego świadka zdarzeń, francuskiego inżyniera artylerii w służbie Sobieskiego, Philippe’a Duponta, autora pamiętnika, z którego niemało wiekopomnych wyrażeń polskiego króla Coyer zaczerpnął dla swojego dzieła. Choć brakuje podstaw, by wyrokować o znajomości tej lektury w Polsce, nie ma wątpliwości, że pośrednio Dupont był u nas znany właśnie dzięki Coyerowi, który fragmenty o odsieczy bogato inkrustował cytatami. Stąd obecność, dokładnie zanotowanych przez inżyniera, wypowiedzi Sobieskiego w polskiej literaturze okolicznościowej z roku 1783, gdy miały miejsce państwowe obchody stulecia odsieczy – Jacek Przybylski w swojej słynnej Mowie z okoliczności uroczystego obchodu stuletniej pamiątki zwycięstwa bez skrępowania cytuje całe zdania z Coyera (a więc też Duponta!), którego Historia Jana Sobieskiego była naówczas zaczytywana. Słowa Sobieskiego znano wkrótce na pamięć, co niedwuznacznie wskazuje, po jakie lektury sięgano w pierwszej kolejności, gdy poszukiwano sprawdzonej wiedzy o roku 1683.

Zapiski Duponta, wchłonięte przez Historię Jana Sobieskiego, dawały oczywiście dużo dokładniejsze dane, niż tylko perory i pochwały pod adresem Sobieskiego (którego inżynier skądinąd uwielbiał). Pod koniec sierpnia mieszkańcy stolicy zaczynają powierzać swój los Bogu, nie wierząc widać w pomyślność akcji odsieczowej, przestają też pomagać regularnym oddziałom wojsk. 22 sierpnia z miasta dochodzi wieść, że jeśli Turcy przypuszczą szturm generalny, miasto „nad dni trzy” nie wytrzyma (s. 31) – zrujnowane w wielu miejscach mury zastępowano żywymi tarczami, nie odpowiadano też ogniem z armat, które już do niczego się nie nadawały. Starhemberg zapewnia, że „nie odda Wiednia aż z ostatnią kroplą krwi”. Kara Mustafa jednak nie daje sygnału do ostatecznego szturmu, pewny chyba, że miasto się podda. Król Sobieski wydaje ostatnie rozporządzenia, rozdziela wodzom stanowiska na równinie pod Wiedniem. Zostaje tylko przebyć tych 5 mil. Król proponuje trasę jak najszybszą, mniej górzystą, przez las, co jednogłośnie zostaje przyjęte.

9 września oddziały niemieckie porzucają armaty, nie są w stanie przeprowadzić ich przez trudny teren. Znów za Dupontem przypomina Coyer, że jedyne działa, która strzelały do Turków pod Wiedniem, zostały przeprowadzone przez las wiedeński dzięki Marcinowi Kąckiemu, generałowi polskiej artylerii. Po trzech dniach żołnierze docierają do Kahlenbergu, wzniesienia tuż przy stolicy, z którego rozciąga się widok na obóz Kara Mustafy: „Wierzchołek […] godzinę przed zajściem nocy pokazał chrześcijanom jedno z najpiękniejszych i najstraszniejszych widowisk potęgi ludzkiej […] przez wielką kurzawę prochu nie rozeznawano miasta, tylko po wysokości wież” (s. 36).

Co było dalej, dobrze wiemy. Coyer jednak unika powracających w naszych opowieściach obrazków ze zrujnowanego klasztoru na szczycie góry, nie wzmiankuje o mszy świętej w ruinach przed walną bitwą, podczas której Sobieski służył jako ministrant, nie pisze o nocy spędzonej pod gołym niebem ani o pisaniu listu do żony. Miast tego Francuz skupia się na samej bitwie i, jak rzadko w większości źródeł, okazuje się, że jednoczesne natarcie sprzymierzonych wcale nie zmiotło za jednym zamachem tchórzliwych muzułmanów. Od świtu do południa prowadzono nierówne walki, ze zmiennym szczęściem, płacąc znaczną daninę krwi. Odsiecz powoli posuwa się naprzód, spustoszenie wśród Turków i Tatarów czynią armaty Kąckiego. Kiedy pojawia się dogodna okazja do puszczenia przodem oddziałów konnych, szyk okazuje się nierówny. Sobieski, obawiając się utraty impetu, nakazuje wstrzymać pełnych wigoru, okutych blachami rycerzy. Sytuacja staje się bardzo niejasna, obie strony patrzą na siebie w nagłym bezruchu, chrześcijanie zaś milczą posępnie, gdy nagle w środku oddziałów Mustafy podniesiony zostaje czerwony sztandar, nieco z boku natomiast „chorągiew Mahometa łatwowiernością Turków poświęcona” (s. 39) – znamy dobrze ten słynny znak, niebawem będzie jeszcze o nim mowa.

Widok ten najwyraźniej wzburzył krew u sprzymierzonych. Widząc dogodną okazję do ataku, Sobieski daje długo wyczekiwany znak. Jednoczesne uderzenie przynosi skutek, pierwszy do ucieczki namawia chan tatarski, zaraz za nim rejteruje Kara Mustafa – polscy husarze wpadają do obozu niemal opustoszałego. Coyer trzeźwo przypomina, że Turcy nadal są niebezpieczni („Zwyciężeni przy sprzyjaniu nocnej ciemności mogli w też same powrócić kroki”, s. 41), tym bardziej, że namowy Lotaryńczyka, by puścić się pogoń, nie znajdują posłuchu; Polacy na widok bogatych łupów zapominają o walce – Kara Mustafa mógłby więc niebawem wrócić i pogrążone w nieświadomości wojska odsieczowe zwyczajnie zgnieść jednym natarciem. Coyer nie rozwodzi się nad przyczynami decyzji Sobieskiego („wielcy ludzie błądzą dlatego, że są ludźmi”).

Rozwój wypadków znamy, ale w tym miejscu opowieści Coyera znajduje się jedna uwaga – właśnie tycząca wspomnianego sztandaru – która zasługuje na wzmiankę. Wprowadzając ją, autor pominął bodaj najpyszniejszą anegdotę całej akcji odsieczowej. Relację z ostatniej szarży spisał też bowiem w Les anecdotes de Pologne François Dalerac, również świadek zdarzeń, który wspomniał nieoczekiwany „konkurs” zarządzony przez Sobieskiego właśnie w chwili wystawienia chorągwi przez Turków. Najokazalszą z nich wzięto za święty Sztandar Proroka, relikwię muzułmanów, przechowywaną z najwyższą czcią przez specjalnie dobranego przybocznego, który miał obserwować przebieg walk i chronić relikwię za cenę życia. Na widok wspaniałej chorągwi, niechybnie znaczącej ulokowanie centrum dowodzenia, król zdecydował, że uhonoruje tego z artylerzystów, który trafi prosto w namiot wezyra. Strzelcy musieli prześcigać się w pomysłowości, inżynier Dupont bowiem, który wystrzelał się z amunicji, w gardziel armaty napchał zmięte gazety, żabot i własną perukę – jednak Coyer wie dobrze, że własną relację z odsieczy Dupont spisał pod wpływem wieści o popularności Les anecdotes, które zachwiały dobrą opinią o uwielbianym monarsze. Jego Pamiętniki historyi życia i czynów Jana Sobieskiego (przypomnijmy, że polskie tłumaczenie wydano w Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie) to księga spisana wyraźnie z zamiarem polemicznym, a Coyer – sądząc z przypisów, ale i treści – ufa raczej inżynierowi niż dworzaninowi Marii Kazimiery. Ignoruje więc tę zakrawającą na komedię anegdotę i skupia się na czymś poważniejszym.

Bez wątpienia uznano okazały znak wojenny za Sztandar Proroka (i posłano papieżowi następnego dnia wraz z parafrazą cezariańskiego motta: Venimus, vodimus, Deus vicit). Coyer pozwala sobie na kąśliwą uwagę, gdyż Sztandar oczywiście muzułmanie ocalili i nigdy w dziejach nie oddali go niewiernym. Była to zaledwie „chorągiew, którą skwapliwa radość uznała za Mahometa […] wielka przezorność Turków uprzedziła tę ich niepomyślność […] chrześcijanie, lubujący się w tym punkcie oszukiwać, za prawdziwą mieli […] i wszyscy dziejopisowie […] błąd ten popierają” (s. 44). Istotnie, ze świecą szukać polskich i zagranicznych źródeł prostujących tę pomyłkę. Niejasności doszukuje się też Coyer przy rachunkach liczby poległych, uważa, że jest zaniżana: „w każdym szwadronie polskim dwudziestu dwóch braknęło ludzi, więcej sta ubitych oficerów […] Niemcy też z założonymi nie stali rękoma, skoro zaś kto bije, razy odbierać musi” – z drugiej strony zwycięstwo było istotnie wielkie, Coyer ostatecznie więc godzi się, by straty uznać za mniej znaczące od wagi pokonania najeźdźcy (s. 46–47).

Cztery dni po walnej bitwie 12 września władcy i wodzowie spędzają na uroczystościach dziękczynnych ku czci Sobieskiego – to oczywiście okazja dla Coyera, by skrupulatnie omówić, jak niegodnie Leopold potraktował naszego króla i jego syna. „Po długich sprzeczkach [z doradcami – I.B.]” zgodził się powitać wodza… „w polu”, przy czym uprzejmą rozmowę zakłócił fakt, że cesarz nie rozpoznał królewicza Jakuba, „którego zięciem swoim obiecał uczynić” (s. 51). Najbardziej oburzony jest książę Lotaryński. 17 września Sobieski i wojska niemieckie – dodajmy za Coyerem: „już nie tak liczne, jak było pod Wiedniem” – ruszają w pogoń za wciąż groźnym przeciwnikiem.

Jak wiemy, po ostatnich starciach tej kampanii imperium osmańskie nie odbudowało już swej potęgi militarnej. Pełnia tryumfu jednak nie obyła się bez znacznych strat – w drobiazgowym opisie pierwszej bitwy pod Parkanami (7 października) Coyer dobitnie wskazuje, jak blisko było do tragedii. Błędy strategiczne, zbytnia zuchwałość Sobieskiego, chaos ucieczki polskich oddziałów przy niezwykłej dzielności Turków – bardzo to kontrastuje z opisem zwycięskiej drugiej bitwy pod Parkanami i wzięcia Strzygonia (Strigonium) bez walki, co ostatecznie zamyka historię wspaniałej armii Osmanów. Przy pierwszym starciu sam król znalazł się w niebezpieczeństwie, zaś powszechny popłoch miał sprawić, że „oficerowie […] oddawali pana swego w ręce nieprzyjaciela. Jenerałowie chcieli ich wstrzymać, pokazując króla [w opałach], [tamci] odpowiedzieli, że […] jeżeli król zginie lub będzie wzięty [do niewoli], to na miejsce jego obierzemy innego” (s. 57–58). Spłoszone konie monarchy i jego syna rozdzielają się, losy rodu Sobieskich wiszą na włosku i chyba tylko przytomność jednego z naszych rajtarów sprawia, że podniesiona turecka szabla nie spada na królewską głowę. Ocaleni w końcu uciekają przed pogonią, ale „dla utajenia wielkości straty” poległych grzebano w najwyższym pośpiechu.

Nie uszło to uwagi świadków, podobnie bitwę opisuje skrupulatny krytyk, Dalerac. Ksiądz Coyer rozwija tę opowieść i trudno oprzeć się wrażeniu, że wielkie zwycięstwo okupiono co najmniej równie wielkimi stratami. W drugiej bitwie pod Parkanami Turków pokonała ich własna zawziętość. Odwaga okazuje się zgubą „młodego baszy”, który zastępuje Kara Mustafę – uderza bez wsparcia Węgrów i ze znacznie uszczuplonymi siłami. Dzień wieńczy zwycięstwo Polaków i pokaz ich okrucieństwa: w amoku dobijają wszystkich. Jak powiada jezuita Gabriel Coyer: „znacznie ten dzień oczernia chrześcijan” (s. 65).

I tak oto „się zakończyła sławna kampania, Wiedeń i cesarstwo ocalająca” (s. 70). W nagrodę za swoje wysiłki „wojownicy nie mogli otrzymać miejsca do przezimowania w kraju, który obronili”. Mimo niesprzyjających warunków wojsko powraca do kraju, około Bożego Narodzenia Sobieski wkracza w granice ojczyzny i spotyka oddziały litewskie „ciągnące od czerwca z pomocą Wiedniowi”. Ostatnie słowa Coyera brzmią smutno: „cały pożytek wojny został przy Leopoldzie, Polska sławę tylko i tytuł zyskała […] od dnia [tego zwycięstwa Rzeczpospolita] stała się Najjaśniejsza – słowo czcze w znaczeniu” (s. 72). Czas więc spytać o status „gotyckiej barbarii” w opracowaniu zafascynowanego nią jednak Francuza. Jak wypada ocena tego niezwykłego dlań kraju, który podziwia i krytykuje zarazem? I jak tłumaczyć poczytność Historii Jana Sobieskiego – „mądrej po francusku”, wedle Syrokomli – w XVIII i XIX w., skoro nierównie więcej zachwytów nad Polską dawała choćby osławiona Janina Rubinkowskiego, zaś dokładny wgląd w koleje kampanii, przy sporej dozie krytyki Jana III, oferowała popularna gawęda Diariusz wiedeńskiej okazyi Mikołaja Dyakowskiego?

Wydaje się, że dobre imię u czytelników polskich Coyer zachował dzięki swego rodzaju „stemplowi poprawności” od samego Józefa Andrzeja Załuskiego, „ojca bibliografów naszych”, który w swojej Bibliotece historyków, prawników, polityków i innych autorów polskich lub o Polsce piszących zaświadczył, że ksiądz Coyer to jego przyjaciel, że korzystał z prac o nieposzlakowanej opinii i zasięgał wiedzy u Załuskiego (zob. s. II wstępu do wydania polskiego). Wiadomo też, że ledwie rok po wydaniu pojawiło się tłumaczenie niemieckie, a niedługo potem – rosyjskie i angielskie. Książka szybko zyskiwała uznanie, nie dziwi więc, że i Polacy chętnie po nią sięgali, przymykając oko na „gotycką barbarię”.

Ignorowano też historyczne wpadki, być może dlatego, że opracowanie było w większym stopniu inspirowane pracami historyków, pozostając jednak nade wszystko… dobrą literaturą. Jeśli od tej strony przyjrzeć się wysiłkowi Coyera, zrozumiała staje się poczytność tak zachwalającej naturę Sarmatów książki. Jezuita bardzo dba, by w początkowych partiach ukazać nas jako naród z ducha republikański. W jego opisie wywodzimy się z „gór i lasów”, zaś rozległe połacie Europy zasiedliliśmy dzięki „umiłowaniu wolności” (s. 1–2) – to ono właśnie zastępowało „prawo i króla”. Czytelnicy może ignorowali antymonarchiczne i antyfrancuskie zapędy Coyera, nie zdając sobie widać sprawy z faktu, że Polska, której nie oglądał na własne oczy, była zaledwie punktem odniesienia, nie zaś celem samym w sobie.

Odbiorców polskich zachwycały, jak się zdaje, opisy obyczajowości i charakteru polskiej szlachty, nawet pomimo dość licznych wycieczek krytycznych pod jej adresem. Husarze – „z najznaczniejszej szlachty” – to jazda, której „piękności” żadna inna w Europie nie może się równać, zaś Polacy „zwyczajnie są urodziwi i wzrostu dobrego” (s. 30). Polak „już nie Sarmata”, ale coś z natury przodków w nim zostało, skoro „rodzi się żołnierzem, jest szczery i wspaniały” (s. 43). Nieco gorzej wypada na tym tle główna z naszych sił zbrojnych: „wojsko najliczniejsze a najniepotrzebniejsze” – pospolite ruszenie, nad którym zapanować nie sposób, „dni piętnastu bez buntu stać nie potrafią”, trzeba więc tych żołdaków ciągle gnać na wroga (s. 32). Karni, waleczni i przede wszystkim zawsze trzeźwi Turcy – jak i nieco mniej skuteczni w starciach Tatarzy – mogą być uznani za kontrprzykład jednak pozytywny, gdy wyćwiczonego żołnierza mogą i trzysta tysięcy wystawić (s. 38). Zaniepokojony czytelnik zaraz jednak znów znajdował powód do dumy, czytając o swoich przodkach: „Do końca panowania Sobieskiego stołki drewniane, niedźwiedzia skóra przy łóżku, para pistoletów było ozdobienie mieszkania dobrze mającego się szlachcica” (s. 44). Dopiero zbytki czasów Augusta II, wprowadzenie mody francuskiej miast wschodniej, sprawiły, że źle się dzieje. Rozzuchwaloną szlachtę, która „na chłopstwo jest bicz Boży”, zdaje się wspierać duchowieństwo – „radni duchowni, czyli kazuiści, nie uchylają pijatyki”, a to właśnie niemały ma wpływ na pogorszenie sytuacji chłopstwa (s. 45). Przeszłość jawi się zatem jako dużo wznioślejsza od współczesności czytelników, co też mogło budzić ich sympatię wobec francuskiego jezuity.

U kresu czasów stanisławowskich i po ostatnim rozbiorze z krytyką Francuza czytelnicy zapewne w ponurym milczeniu się zgadzali, skoro najnowsza historia dobitnie jego sądy potwierdziła – „Polska długo nie była tak oświecona, jak Hiszpania, Francja, Anglia, Niemcy” (s. 47), powiada Coyer. W kontekście jego uwag o zbytku wolności szlachty, braku szacunku dla urzędu obieralnego monarchy, całkowitym ignorowaniu „pospólstwa” przy spisywania historii narodu, gdy reszta świata coraz mocniej ten problem zauważała – można chyba uznać, że wszystko to dawało do myślenia i, być może, przekonywało, że gdy w czasie podróży i wojennych starć Sobieski oglądał pierwsze przebłyski nowej epoki, my tutaj – w Rzeczypospolitej – jakby czekaliśmy, aż oświecenie sobie minie. Książkę więc odbierano jako pouczenie, że w rozumnie czytanej, odległej nawet historii, tkwi remedium na problemy teraźniejszości, a nawet projekt odrodzenia bytu politycznego.

Ostateczny werdykt w tej sprawie zdaje się wydawać znawca zagadnienia, Andrzej Feliks Grabski – w Myśli historycznej polskiego oświecenia zanotował on, że „racjonalizm historycznej refleksji Oświecenia […] konkretyzował się w postulowaniu historii krytycznej, zrywał z pojmowaniem historii jako potwierdzeniem legendy i tradycji, a domagał się […] ich krytycznej weryfikacji”. Było to możliwe od XVIII w., gdyż dziejopisowie racjonaliści dysponowali skumulowanym dorobkiem „wieku erudycji”, dykcjonarzami, zbiorami materiałów historycznych ze stulecia XVII. Jakże odmiennie na tym tle wypada Coyer, którego Grabski wspomina jeden raz, jako autora następujących słów: „Erudycja, szperactwo męczą nas i wolimy lekko przebiegać po powierzchni, niż wkopywać się w głębiny” [9]. Może to jest właśnie rozwiązanie zagadki? Francuzowi zależało nade wszystko na stworzeniu dobrego, literackiego zwierciadła własnych poglądów i sprzedaniu go w najprzystępniejszej formie. Trzymając się ogólnych reguł oświeceniowej historiografii, zaszedł dzięki temu znacznie dalej, bo powstała poczytna, znakomita w lekturze książka, którą dziś pewnie nazwalibyśmy esejem rzeką.

Przypisy:
  1. Seidler miał już za sobą okres londyński, uwagi o relacjach polskiego i amerykańskiego wieku świateł głosił na cyklu wykładów w Stanach Zjednoczonych, został też członkiem American Society of Eighteenth Century Studies. Drobiazgowo o karierze profesora, jego relacjach z władzami komunistycznymi, a także oświeceniowym epizodzie Seidlera pisał Antoni Pieniążek (Profesor Grzegorz Leopold Seidler, „Annales Universitatis Mariae Curie-Skłodowska” 2014, nr 1).
  2. G.L. Seidler, W nurcie Oświecenia, Lublin 1984, s. 222.
  3. Przenikliwie odnotował ten fakt właśnie Seidler (zob. tamże, s. 268). O Anglikach – wymienionych wyżej i innych – a także terminologii prawniczej Albionu kompetentnie pisała A. White, Obraz kultury Rzeczypospolitej w angielskich relacjach podróżniczych. Koniec XVI i XVII wiek, Warszawa 2014, s. 113–126.
  4. Najnowszą publikacją podejmującą te tematy jest Gotycyzm w literaturze i kulturze lat 1760–1830, red. M. Cieński, P. Pluta, Warszawa 2020.
  5. Artykuł dostępny w Pasażu Wiedzy Muzeum w Wilanowie: https://www.wilanow-palac.pl/gabriel_fran_ois_coyer_o_polsce_w_duchu_przedrewolucyjnym_1.html.
  6. Zob. artykuł Francuzi w Polsce w 2. poł. XVIII wieku: https://www.wilanow-palac.pl/francuzi_w_polsce_w_drugiej_polowie_xviii_wieku.html.
  7. Liczne cytaty lokalizuję w tekście głównym w nawiasach.
  8. Nie brakuje też czysto osobistych wycieczek jezuity pod adresem papiestwa, wydaje się, że uzasadnionych: „Z dawna papieże podnosili wojny przeciw Turczynowi. Myśleć jednak nie potrzeba, żeby sama gorliwość wiary stawała się do tego zachęceniem […] gdy się chrześcijańskie państwa biją i niszczą dla odebrania krajów niewiernym, Rzym rozciąga duchowne panowanie i sam jej bezpieczniejszym” (s. 295).
  9. A.F. Grabski, Myśl historyczna polskiego oświecenia, Warszawa 1976, s. 69–70.