© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum   |   15.02.2016

Hazardzista z Ryczowa

Niewielka wioska Ryczów, leżąca na skraju kotliny oświęcimskiej i Pogórza Karpackiego, należała w 2 połowie XIX w., wraz z niedalekim zamkiem Spytkowice, do barona Mieczysława Korczak–Błażewskiego, którego zgubiła namiętność do hazardu oraz hulaszcze życie. Mawiano, że nie było takiego kasyna w Europie w epoce fin – de – siècle’u, w którym szalony baron nie przepuściłby chociażby przysłowiowego grosika.

A szczęścia w grze jak nie było, tak nie było. W efekcie stracił większość tego, co posiadał, a kolejne próby odegrania kończyły się fatalnie. Wreszcie zastawił swoje majętności, a nie mając funduszy na wykupienie weksli, zaczął pić na umór. W ryczowskim pałacu bywali już tylko wierzyciele. Któregoś dnia, zamknąwszy się w gabinecie, strzelił sobie w głowę; zdania są podzielone, czy do tragedii doszło w jednej z komnatek tutejszego pałacu, czy też w zamku spytkowickim. Według Leokadii Kubarek, która w młodości pracowała w pałacu i pamiętała ów pokój, „nigdy tam nie otwierano drzwi, bo pani baronowa nie pozwalała. Ale pewien stary lokaj otworzył... Na podłodze i ścianach widać było zaschniętą krew...”. Dodajmy, iż podówczas małżonka barona spodziewała się potomka: urodził się syn – pogrobowiec, który jednak, jak się okazało, wdał się w ojca – popadł w pijaństwo, zrujnował sobie zdrowie i rychło zmarł.

Pogrzeb nieszczęsnego barona – hazardzisty odbył się oczywiście bez celebry duchowieństwa i bicia dzwonów, choć pochowano go w rodzinnym grobowcu na miejscowym cmentarzu. Od stu przeszło lat widmo trupio bladego jeźdźca w ciemnym surducie i lakierowanych butach, na karym koniu, prześladuje mieszkańców Ryczowa, ukazując się pod wieczór, o zachodzie słońca, w pobliżu przejazdu kolejowego, a także obok pałacowego parku. Jeden z najstarszych ryczowian, Walenty Kubarek, tak opowiada: „Było to latem. Dwaj gospodarze wracali z jarmarku z Zatora. Gdy już skręcili w boczną drogę, obok przejazdu kolejowego niedaleko dworskiego parku, jeden z nich obejrzał się i nagle o jakieś sto metrów zobaczył wysokiego mężczyznę jadącego na karym koniu. Przerażony trącił powożącego końmi kuma. Obaj obejrzeli się jeszcze raz i zdjął ich strach. Bowiem zdążającym w stronę dworu jeźdźcem był nikt inny, jak pan dziedzic – taki sam jakim pamiętali go za życia. Zacięli konie i nie oglądając się już pomknęli w stronę wsi. Kiedy opowiedzieli o swej przygodzie sąsiadom, okazało się, że nie oni pierwsi widzieli zjawę. Widywali ją i inni, ale bojąc się narazić na drwiny niedowiarków, woleli o tym nie opowiadać”.