© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum   |   07.05.2021

Jak żywe? O obiektywizacji i standaryzacji spojrzenia naturalistów

Pojęcie obiektywności – obok pojęcia prawdy – należy do podstawowego słownika nauki. Obiektywni są uczeni, prowadzone przez nich badania oraz wyniki owych badań; obiektywne są naukowe doniesienia; obiektywny jest język artykułów oraz monografii naukowych; obiektywne są informacje w zamieszczonych w takich publikacjach tabelach, na towarzyszących im wykresach, diagramach, fotografiach, ilustracjach czy rycinach – można wyliczać i wyliczać. Jednakże historycy nauki przypominają, że obiektywność to dość młody wynalazek, że pojęcie obiektywności narodziło się dopiero w XIX wieku. Patrząc na wspaniałe ilustracje roślin i zwierząt z atlasów historii naturalnej wydawanych w epoce Linneusza, trzeba zatem spytać: „Jeśli owe ilustracje przyrodnicze nie mogą przedstawiać naturaliów w obiektywny sposób, no to w jaki sposób to czynią?”. True-to-nature, a więc realistycznie, odpowiedziałoby dwoje amerykańskich uczonych Lorraine Daston i Peter Galison[1]. Owe ilustracje odtwarzają bowiem rzeczywistość przyrodniczą zgodnie z obserwacją; ale czy na pewno są wierne naturze (il. 1a-e)?

Obserwacja należy do repertuaru podstawowych metod badawczych stosowanych przez przedstawicieli nauk przyrodniczych. Niemniej przez stulecia badacze historii naturalnej używali również metod właściwych filologii. Czyż nie jest zadziwiające dla osoby żyjącej w XXI wieku, że jeszcze na przełomie XVI i XVII stulecia badaczy ‘rzeczy naturalnych’ opierających się w swych dociekaniach wyłącznie na lekturach nazywano… obserwatorami?! Tacy erudycyjni, „gabinetowi” obserwatorzy nie zbierali swych spostrzeżeń ex natura, tylko z dzieł pisanych. Ograniczając się do oeuvres najbardziej cenionych i uznanych autorów – zarówno starożytnych, jak i im współczesnych – kolekcjonowali spostrzeżenia z cudzych książek oraz rękopisów, które czytali niezwykle uważnie, a następnie we własnych studiach podawali, skąd i od kogo zaczerpnęli dane spostrzeżenie. W ten oto sposób ich erudycyjne czy antykwaryczne dzieła – w których zawsze przytaczano nazwę interesującego naturalium wraz z jej synonimami, następnie zaś opisywano sposób i miejsce powstania owego obiektu, miejsce jego występowania, jego jakości zmysłowe, właściwości lecznicze (zwane onegdaj „cnotami”), sposoby wykorzystywania, itp. itd., dodając niekiedy do wyczerpującej deskrypcji pojedyncze czarno-białe ryciny – zawierały, niczym hasła encyklopedyczne, całą dostępną wiedzę książkową na temat studiowanego przez naturalistę przedmiotu (il. 2). W XVII wieku dokonało się jednak przejście od księgi wiedzy do księgi… natury – i tym samym zmodyfikowane zostały metody badawcze, z których korzystano.

W XVII wieku metodą, która wśród badaczy historii naturalnej wysunęła się na czoło, była obserwacja we współczesnym nam znaczeniu. Obserwacja to, przypomnijmy, proces uważnego i celowego spostrzegania, które ma dostarczyć dowodów na istnienie danego zjawiska, za lub przeciw danej hipotezie albo za znaczeniem danego szczegółu w szerszym kontekście badawczym. Ale aby można było podać taką definicję bez wahania, pojęcie obserwacji jako istotnej formy zdobywania wiedzy z własnymi metodami i warunkami wiarygodności musiało kiedyś zostać skonceptualizowane.

I tak, od XVII wieku miłośnicy i badacze natury regularnie zadawali sobie pytania: co i gdzie należy obserwować? Jak to robić – nieuzbrojonym okiem czy być może przy użyciu jakichś narzędzi? Jak następnie opisywać i odwzorowywać zaobserwowane fenomeny? Czego dowodem jest wynik prowadzonej obserwacji? Kiedy obserwacja jest wiarygodna? I tak dalej. Wszakże zagłębiając się w tajemnice natury, a tym samym stojąc w obliczu jej nieprzebranego bogactwa, nieprzygotowany obserwator, który nie potrafił dokonać wyboru, co, jak i dlaczego obserwować, mógł postradać rozum oraz dostać pomieszania zmysłów! „Uchem strzyże, głową kręci, i to pachnie, i to nęci. [Bo od czego teraz zacznie, by pobadać] sobie smacznie!?” – można tu przywołać wiersz Aleksandra Fredry o ośle, który też nie potrafił dokonać wyboru. Podstawowym problemem naturalistów był nadmiar wrażeń wzrokowych. Niemal tak jak problemem osób odwiedzających wystawę „Rośliny i zwierzęta. Atlasy historii naturalnej w epoce Linneusza” w Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie może być wybór eksponatów, które będą one kontemplować. Wszak wokół nich jest tyle wyśmienitych rysunków, rycin i litografii, że nie wiadomo, na których się skupić.

Nie dziwi zatem, że w drugiej połowie XVII wieku jednym z najważniejszych narzędzi służących stabilizacji spojrzenia naturalistów stały się ilustracje i atlasy, jakże popularne wśród medyków od czasów Andreasa Vesaliusa i jego De humani corporis fabrica libri septem. Zawarte w takich publikacjach wizerunki – zwierząt, roślin oraz minerałów – uczyły widzów-czytelników, jak w pojedynczym obiekcie przyrodniczym zobaczyć to, co istotne, i nie zwracać uwagi na to, co jest bez znaczenia. Przy tym, zaznaczmy, z tego rodzaju pomocy korzystamy także dzisiaj. Wiedzą o tym doskonale studenci wydziałów lekarskich oraz wydziałów medycyny weterynaryjnej, którzy podczas studiów regularnie zgłębiają treść atlasów anatomicznych. Wiedzą o tym także ogrodnicy-amatorzy i grzybiarze, którzy w swoich biblioteczkach podręcznych mają zapewne atlasy roślin ogrodowych oraz grzybów rodzimych, zarówno trujących, jak i jadalnych. Dzięki tego rodzaju publikacjom uczymy się patrzeć, obserwować i widzieć. Ilustracje z atlasów standaryzują bowiem wizualne formy obiektów naturalnych, dystrybuują wiedzę o nich, a także odpowiadają za to, że w naszej pamięci zostają wyryte ich zestandaryzowane wizerunki-obrazy. Osoba zainteresowana wędkarstwem, która nigdy nie łowiła troci i łososi oraz nie widziała pierwszej z wymienionych ryb na własne oczy, dzięki studiowaniu atlasów ryb bałtyckich będzie potrafiła je (przynajmniej teoretycznie) od siebie odróżnić.

W ten oto sposób, dzięki ilustracjom i atlasom przyrodniczym dokonywało się kalibrowanie spojrzenia badaczy rerum naturalium i miłośników natury. Przy czym w XVII wieku zwracano uwagę przede wszystkim na to, co jednostkowe, wyjątkowe i monstrualne w naturze, bowiem tylko poprzez takie byty można było ukazać jej kapryśność, płodność oraz obfitość. W XVIII wieku zaczęto z kolei poszukiwać tego, co typowe oraz regularne, odkrywając lub tworząc (tu muszą Państwo sami zdecydować, które słowo jest właściwe) prawa, jakie rządzą przyrodą. I tak, by nie być gołosłownym, pochylmy się nad wybranym przykładem z zakresu botaniki, który uzmysłowi nam, na czym owo przejście polegało.

Do czasów Linneusza botanicy, pisząc o roślinach, używali tzw. nazw polinominalnych, stosując nazwy gatunków składające się z nazwy rodzajowej (np. aloes) i frazy opisowej liczącej nawet kilkanaście dodatkowych wyrazów. Przykładowo, w ogrodzie sekretarza Jacoba Theodora Kleina w Gdańsku w 1722 roku rosły aż 22 gatunki aloesów, z czego 19 to rozmaite gatunki pochodzące Afryki. Wśród tych sukulentów wymieniano między innymi „aloes afrykański o liściach trójkątnych, długich i wąskich, kwiatach żółtych”, „aloes afrykański o kwiatach czerwonych, liściach trójkątnych i ostrych, białawych” oraz „aloes afrykański o małych liściach nakrapianych biało-zielono”. Jak widzimy, za przyporządkowanie konkretnego, rosnącego nad Motławą w jednym z prywatnych botanicznych ogrodów egzemplarza aloesu do danego gatunku (a nie do odmiany tej rośliny!) odpowiadały jego postrzegalne zmysłowo jakości: kształt i kolor liścia, barwa kwiatu itd.

Z takiego rozumienia gatunków naśmiewał się Linneusz, kiedy w 1737 roku w Critica Botanica napisał, że jest tylko jeden gatunek tulipana, a nie ponad dziewięćdziesiąt, jak chcieli tego wcześniejsi (i uznani) botanicy. Następnie zaś dodał, że jego poprzednicy zwracając uwagę wyłącznie na kolor okwiatu i kształt jego listków, mnożyli gatunki bez powodu. Linneusz tłumaczył, że w badaniach przyrodników niezbędna jest selektywność; oddzielanie tego, co w roślinie akcydentalne, od tego, co w niej esencjonalne, a tym samym stałe. Dzięki takiej postawie intelektualnej naturaliści zaczęli niebawem szukać cech typowych, a w konsekwencji wyróżniać, czym jest niezmienny gatunek-archetyp. Oddzielając od cech istotowych cechy przypadkowe, wskazywali to, co w roślinach ogólne, stałe i wspólne. Czy można jednak było zobaczyć gatunek? Czy może było się skazanym na oglądanie jego emanacji w poszczególnych, a więc konkretnych egzemplarzach?

Oddajmy głos Johannowi Wolfgangowi von Goethe, który 15 stycznia 1798 roku w króciutkim tekście Nauka i doświadczenie napisał:

Zjawiska, które inaczej zwiemy faktami, są pewne i określone zgodnie ze swą naturą, ale częstokroć nieokreślone i zmienne, gdy się pojawiają [przed oczami]. Badacz natury stara się uchwycić i trzymać się tego, co w fenomenach jest określone; w indywidualnych, poszczególnych przypadkach zwraca uwagę nie tylko na to, jak zjawiska się jawią, ale także jak powinny się one jawić. Jest tak – co widzę zwłaszcza w przedmiocie, który [sam] poddaję badaniu – że istnieje wiele empirycznych załamań i pęknięć, które należy odrzucić, aby otrzymać zjawisko czyste i stałe; ale gdy sobie na to pozwolę, tworzę pewnego rodzaju ideał […]. [O]bserwator nigdy nie widzi swymi oczami zjawiska w jego czystej postaci, gdyż wiele zależy od jego nastroju, od stanu organów zmysłów w danej chwili, od światła, powietrza, pogody, fizycznego obiektu, [który się obserwuje], sposobu, w jaki z nim się obchodzi, i tysiąca innych okoliczności, stąd jeśli chce się obserwować, mierzyć, ważyć i opisywać dane zjawisko, trzymając się jego indywidualnej postaci, to tak jakby porywało się z motyką na słońce.

Być może zatem bliżej Natury zawsze byli i będą nie uczeni przyrodnicy, ale amatorzy. Ci ostatni zamiast mówić o abstrakcyjnych archetypach, gatunkach czy rodzinach, zamiast ufać „swemu szkiełku i oku”, zamiast być obiektywnymi podczas obserwacji i badania, oglądają konkretne, jednostkowe twory natury, pożądając ich lub się nimi brzydząc.

I tak, by pozostać jedynie przy florze, ponieważ, gdy wyjrzymy przez okno, zobaczymy, że to ona jest nam najbliższa: miłośnicy roślin w odróżnieniu od uczonych z ich obiektywizującym spojrzeniem doskonale wiedzą, że „zdarzają się kwiaty i rośliny niezręczne i niefortunne, ale [nawet one] nie są pozbawione w zupełności rozsądku i sprytu […] [że rośliny] pałają bohaterską żądzą ogarnięcia całej powierzchni globu […] [że] zazwyczaj uciekają się [one] do sztuczek, podstępów i forteli […] [że wiedzą] lepiej od nas […] przeciw komu [..] się buntować”[4]. I także rośliny z ilustracji prezentowanych na wystawie „Rośliny i zwierzęta. Atlasy historii naturalnej w epoce Linneusza”– nieporadna miodunka plamista[5], przebiegły pokrzyk wilcza jagoda[6], romantyczna i skromna poziomka pospolita[7], liryczny szczawnik zajęczy[8], tragiczny cedrat[9] czy szczodrobliwy ananas[10] – zostały sportretowane nie przez uczonych, lecz przez ich miłośników! I właśnie dlatego, że patrzono na nie z uczuciem, a niekiedy także pożądliwie, dostrzeżono i oddano na papierze ich urodę, zalotność i poetycką naturę.


[1] Więcej o historii obiektywności można dowiedzieć się z monografii wspomnianych uczonych Objectivity, wydanej w 2007 roku.
[2] O remizach pisano już w Pasażu Wiedzy.
[3] Publikacja dostępna on-line.
[4] Autorka tego artykułu uważa, że jedną z najwspanialszych książek o roślinach jest Inteligencja kwiatów Maurice’a Maeterlincka – i właśnie z niej pochodzą cytowane fragmenty.
[5] Miedzioryt i akwaforta, kolorowane, autor: Michel Poisson.
[6] Miedzioryt i akwaforta, kolorowane, autor: Michel Poisson.
[7] Miedzioryt i akwaforta, kolorowane, autor: Michel Poisson.
[8] Miedzioryt i akwaforta, kolorowane, autor: Michel Poisson.
[9] Odbitka kolorowana gwaszem i akwarelą, Joseph Mulder wg Marii Sibylli Merian.
[10] Odbitka kolorowana gwaszem i akwarelą, Joseph Mulder wg Marii Sibylli Merian.