© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum

Reduty, pikniki, hece – rozrywki „warszawskiego świata” w XVIII wieku

Reduty (bale maskowe) to zabawa zimowa zaczynająca się w początkach grudnia i trwająca aż do postu, następnie kontynuowana do Zielonych Świątek. Odbywały się one raz w tygodniu w dwóch miejscach w Warszawie: w salach za teatrem oraz w pałacu Radziwiłłowskim na Krakowskim Przedmieściu, na pierwszym piętrze. Według Fryderyka Schulza (1762–1798), niemieckiego literata i profesora historii w Mitawie, który w latach 90. XVIII w. przebywał w Warszawie, reduta w sali teatralnej była znacznie bardziej wytworna, gdyż przebrania gości były staranniej dobrane, mniej się na niej tańczyło, a szukało bardziej wyrafinowanych rozrywek wśród tłumu zamaskowanych i przebranych dam i kawalerów z wysokiego rodu, jak również mieszczańskiego i szlacheckiego, którzy niejednokrotnie włączali się do maskarady, odbywając potajemne schadzki i spotkania. Reduta w pałacu Radziwiłłowskim była znacznie mniej ceremonialna i prostsza. Schulz nie zauważył na niej okryć maskaradowych z kapturem, zwanych domino (charakterystycznych dla maskarad włoskich), czy płaszczy, zwanych tabarro, zdarzali się natomiast goście bez przebrania, w sukniach codziennych, z odkrytą twarzą. Jedynie panie z wielkiego warszawskiego świata maskowały się od stóp do głów, szczególnie gdy przychodziły bez swoich mężów. Więcej na tej reducie było tańców, choć tańca zażywali częściej rzemieślnicy. Przebrania były bardzo różnorodne, ale najpopularniejsze postacie to: mnisi, stróże, woźnice, kozacy, diabły i Żydzi. Kobiety z różnych sfer najczęściej przebierały się za Żydówki, rusińskie chłopki, Turczynki, wieśniaczki, choć zdarzało się, jak opisuje Schulz, że: „na Radziwiłłowską redutę przychodzi każdy, jak kto stoi, w butach, z ostrogami, w surducie, we fraku, z maską lub bez maski. Jedynym śladem policji redutowej jest wymaganie złożenia szabli przy wnijściu. Psy bez trudności wchodzą ze swymi panami” [Podróże Inflatczyka].

Pikniki urządzała zwykle jedna osoba z warszawskiego towarzystwa – „wielkiego świata” – wynajmując salę, organizując muzykę, zamawiając jedzenie, wino, napoje. Udział w nich mógł wziąć każdy (bez względu na wiek i pochodzenie), kogo stać było na bilet, za wstęp pobierano bowiem opłatę: od czterech do dziesięciu dukatów. Zwykle pikniki odbywały się na wiosnę za miastem, na Marymoncie, w Wilanowie, na Woli, a zimą w salach za teatrem lub w pałacu Radziwiłłowskim. Pikniki były bardzo wesołe, bezceremonialne, liczne i popularne: „Taniec głównie zabawia młodzież i płeć piękną, karty płeć brzydką i starych. Ci mogą sobie siedzieć spokojnie, nikt ich nie ruszy, bo członkowie towarzystwa rzadko są sobie tak poufale znanymi, aby coś dla grzeczności lub wyrachowania czuli się w obowiązku uczynić. Do tańca wymaga się zręczności, ładnej postawy i można by najpochlebniejsze powziąć wyobrażenie o ludności Warszawy, gdyby się o niej sądziło z pikników, na których najdorodniejsze, najmilszej powierzchowności postacie się spotyka” [Podróże Inflantczyka].

Z rozrywek warszawskich warto wymienić jeszcze hece – przedstawienia cyrkowe odbywające się w niedziele i święta, przeznaczone dla prostego ludu, choć uczęszczały też na nie klasy najwyższe, podobnie jak w Wiedniu. W Warszawie heca była na rogu ul. Brackiej i Chmielnej i nawet sam król miał w amfiteatrze swoją lożę, choć nie bywał w niej prawie wcale. Za to wielkie warszawskie towarzystwo bywało w niedzielę, bo – jak twierdził pamiętnikarz Fryderyk Schulz – niewiele było w Warszawie rozrywek w niedzielę. Mimo że amfiteatr w Warszawie nie był tak okazały jak w Wiedniu, a Hecmajster nie posiadał takich umiejętności walki z dzikimi zwierzętami jak zdarzało się za granicą, to jednak publiczność uwielbiała polskie przedstawienia, chociaż w opinii Schulza nie były one niczym szczególnym: „Największą sztuką i czynem najznakomitszym, na który widziałem ich [cyrkowców], poszedłszy raz ze znajomymi, ważących się – to, że dosiadłszy zmęczonego już byka, jeździli z nim po teatrze i zeskoczywszy z niego, byka i siebie sześciu czy siedmiu psom wziąć dali. Pospólstwo gorąco przyklaskiwało, ale więcej wymagający jak my znawcy tylko z politowaniem ramionami ruszali. Hece z wilkami i niedźwiedziami odebrały nam resztę cierpliwości, a młody oficer wiedeńczyk, formalnie ich wyświstał i wyśmiał” [Podróże Inflatczyka].