© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
Silva Rerum   Silva Rerum

Rozrywki „wielkiego warszawskiego świata” pod koniec XVIII wieku: taniec, muzyka, gra

Do najbardziej ulubionych rozrywek towarzystwa warszawskiego należały muzyka, taniec oraz gra, jakie umilały otwarte obiady, przyjęcia, bale czy maskarady. Według pamiętnikarza Fryderyka Schulza (1762–1798), niemieckiego literata i profesora historii w Mitawie, który w latach 90. XVIII w. przebywał w Warszawie, Polacy mieli szczególny talent do tańca, który wykonywali z „lekkością, wielką namiętnością i przejęciem”. Szczególne wrażenie zrobiły na cudzoziemcu polonez (zwany polskim tańcem) oraz mazur, które wykonywano zawsze w strojach polskich: „Polski taniec jest tryumfem osób pięknego wzrostu, które wdzięczne ruchy, szlachetność postawy, chód wspaniały i zręczny, rysy wesołe a poważne razem przybrać umieją. [...] Taniec ten nigdy inaczej, jak w długich, pełnych szatach polskich narodowych dla mężczyzn, a lekkich, powiewnych taratakach przez kobiety tańczonym być powinien. Kusy strój francuski tak nie przystaje do majestatycznego charakteru polskiego tańca, jak i francuskie kuse stroiki kobiece, karako i gorsetki a kaftaniki wszelkiego rodzaju” [Podróże Inflantczyka].

Inaczej wygląda sprawa ubioru do mazura, w którym lepiej kobiety prezentują się właśnie w gorsecikach i kaftanikach, zaś mężczyźni w kurtkach i szarawarach: „Lekki, wesoły charakter mazura, który ciało zmusza do żywych, ciągle zmieniających się ruchów swobodnych, który od oczów wymaga ognia i życia, w twarzy wyrazu czułości i rozkoszy, głowom nadaje ruchy stosowne: to dumnie są podniesione, to omdlałe i na ramiona opadające – taniec ten też wymaga stroju lekkiego, posłusznie malującego ruchy ciała” [Podróże Inflantczyka].

Pamiętnikarza w polskich tańcach nużyły jedynie czas ich trwania oraz przeładowywanie figurami tanecznymi, co powodowało zbytnie zmęczenie tańczących. Menueta i angleza Polacy nie lubili, ale uwielbiali kozackie tańce, które zwykle kończyły wszelkie popisy. Muzyki słuchali w wielkim warszawskim świecie często i zwykle śpiewali całymi rodzinami.

Wielką namiętnością salonu była gra w karty, modna wówczas we wszystkich stanach, o czym świadczyć może to, że w 1781 r. Izba Stemplowa na samą tylko stolicę ostemplowała 22 697 talii kart francuskich. Schulz zachwyca się prostotą i naturalnością rozmów w polskich salonach, gdzie „wielki warszawski świat” mówi w wielu językach, szczególnie zaś po francusku, włosku, niemiecku, oczywiście po polsku, ale – jak zauważa pamiętnikarz – jednocześnie. Zwraca też uwagę, że konwersacja salonu przebiega bardzo grzecznie, bez przymusu i zbędnej pedanterii czy maniery: „Tu się mówi i śmieje, jak się nawykło; przekonanie swe wygłasza jawnie; sprzeciwia głośno, gdy inaczej myśli; weseli z rzeczy zabawnych; dowcipkuje, ile chce; nie wstydzi u stołu gospodarzyć, pić, gdy się pragnie; okazywać zakochanym, zazdrosnym – słowem, każdy jest takim, jakim go natura stworzyła, i wszelki przymus wygnany” [Podróże Inflantczyka].

Ten obraz wielu cudzoziemcom wydawał się wyrazem braku obyczajności i dobrych manier Polaków, którzy przecież doskonale radzili sobie podczas podróży po Europie w salonach innych krajów, jednak Schulz widzi w tych obyczajach odmienność i akceptuje ją, a nawet docenia naturalność wyższych sfer warszawskich: „że ta swoboda czasem się przeradza w obyczaj, który z pojęciami przyzwoitości innych krajów się nie godzi – łatwo odgadnąć. Ale tu, gdy się posłyszy nieszczęśliwego gracza klnącego troszkę głośno i bijącego w stół pięścią i gdy się spotyka bardzo poważną figurę gwiaździstą i orderową w stanie niezupełnej przytomności, na nieco drżących kołyszących się nogach, gdy żarłok niepomierny, serwetę do ust przyłożywszy, od stołu stawszy do najbliższych drzwi się wynosi, gdy tancerka nieco za żywo rzuca się w objęcia swego towarzysza, który zbyt śmiało w jej wdzięki się wpatruje, lub para, jaka ręce zbyt widocznie ściska a głowy przytula, gdy dwaj rozgrzani politycy, patrioci, trochę grubymi poczęstowawszy się słowy, za szable pochwycą – choć gdzie indziej towarzystwo inne by to radziło, może nie bez słuszności – tu się na to ledwie spojrzy lub niewiele zwraca uwagi z tego względu, iż każdy czuje, że będąc równie żywym i uraźliwym może sam w podobnych okolicznościach wcale nie inaczej by sobie postąpił i równego by pobłażania wymagał” [Podróże Inflantczyka].