© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   09.10.2020

Szalony książę

Wiadomo, różni byli Radziwiłłowie, ale książę Marcin z Czarnawczyc był doprawdy niestandardowy.

Stanisław Mackiewicz pisał w sposób przedziwny; jego styl uwikłany w galizmy i rusycyzmy wzbudza pewnie zgrozę purystów językowych, z tych, którzy mówią „podomka” a nie „szlafrok”. Ja nie jestem purystą, więc nic dziwnego, że to właśnie jego a nie bliższego mi po stokroć Antoniego Słonimskiego (przecież Mackiewicz był monarchistą!) dawno temu wybrałem za patrona mojego (he, he) „felietonowania”. Może nie wszyscy z czytelników wiedzą, że pseudo „Cat” zaczerpnął był Mackiewicz ze słynnej bajki Rudyarda Kiplinga o kocie, który chodził własnymi drogami: „I am the cat who walks by himself and all places are alike to me”. Jest to zapewne pierwszy tekst, jaki przeczytałem po angielsku... Łza się w oku kręci i duch upada. Tym bardziej więc mi przykro, że sam Mackiewicz wybrał drogę tak krętą, bo przecież jako były premier rządu emigracyjnego wrócił do peerelowskiej Polski – dla kasy, a zwłaszcza dla nakładów. Z początku zachowywał się dzielnie, pisząc do paryskiej „Kultury” pod pseudonimem Gaston de Cerizay, jednakże go rozszyfrowano, posadzono na dzień w pudle i przerobiono – o zgrozo – na TW. Strasznie zrobiło mi się przykro, kiedy dowiedziałem się, że Mackiewicz był donosicielem.

No ale revenons sur le feuilleton. Otóż Cat był tak zakamieniałym felietonistą, że gdy zapragnął napisać jakiś dłuższy format, to nieuchronnie wychodził mu zbiór felietonów. Taki jest też „Dom Radziwiłłów”, który autor darzył wielkim, chyba nadmiernym uczuciem. Zapewne dlatego, że szaraczkowaci Mackiewiczowie byli klientami nieświeskich Radziwiłłów. I w tym „Domu Radziwiłłów” jest opowieść o niejakim Marcinie Mikołaju Radziwille z Czarnawczyc.

Gdyby rozpisać konkurs na najgorszego Radziwiłła w dziejach, miałby on szanse stanąć na pudle, jakkolwiek daleko mu do Sienkiewiczowskich Janusza i Bogusława, gdyż byli to magnaci wielkiej ręki, a Mikołaj to tylko oprych pokroju Stanisława Stadnickiego (zwanego „Diabłem łańcuckim”), czy Mikołaja Potockiego, starosty kaniowskiego. O, już biegnę nadmienić, że byli też wielcy i wspaniali Radziwiłłowie, jak choćby ów Krzysztof „Piorun” Radziwiłł, wódz wielki i wsławiony.

Z wiadomości, które nam Cat Mackiewicz i prof. Rafał Jaworski podają wynika, że Marcin Radziwiłł urodził się w roku 1705. Otrzymał wykształcenie, m.in. wojażował po rozmaitych krajach, co zapewne niewiele mu dało, może poza pasją do alchemii, bo zbudował u siebie olbrzymie laboratorium alchemiczne, w którym poszukiwał kamienia filozoficznego. Dobrze byłoby, gdyby ów kamień znalazł i do głupiego łba przyłożył, bo inne jego rozrywki nie były już tak niewinne. Z upodobaniem bowiem łupił kupców po gościńcach, aresztował też własną żonę, którą trzymał w radykalnym odosobnieniu. Co więcej, założył był sobie harem, w którym u boku dorosłych kobiet znajdowały się również „kadetki”...

A już najdziwniejsza była jego miłość do Żydów, którym puścił w dzierżawę niemal cały majątek i serdecznie z nimi korespondował adresując do jednego z nich listy z nagłówkiem – „Kochany Szymonie”, czy „Szymku drogi”. Wszystko to powoli stawało się nie do zniesienia dla jego braci, Michała „Rybeńki” z Nieświeża i Hieronima z Białej, którzy wystarali się o sądowe ubezwłasnowolnienie brata, po czym książę Hieronim najechał jego dom, harem rozpędził, żonę uwolnił, a Marcina przymknął, w cywilizowanych zresztą warunkach. A Żydzi... No, nie wiadomo, co stało się z „kochanym Szymkiem”.