© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   11.12.2019

Test ks. Chmielowskiego

Nie należy gorąco wierzyć, że wszystkie stare księgi są pożyteczne, ale niektóre tak. Posługując się nimi w kompetentny sposób, można się sprawdzić w materiach czasem wręcz kluczowych.

Ksiądz Benedykt Chmielowski, autor nieśmiertelnego dzieła pt. Nowe Ateny albo Akademia wszelkiey scyencyi pełna (1745), wywarł – jak powiadają – niemały wpływ na barokowych Polaków, choć wątpię, aby dotyczył on osobników o wyrafinowanych umysłach. Najciekawsze może fragmenty tej przesławnej księgi zawierają wskazówki odnoszące się do nauki, którą można określić mianem psychiatrii ciężkich przypadków, a mówiąc ściślej ich diagnostyki. A więc: jak zidentyfikować obłąkanego? Mężczyźnie w wieku średnim, w okresie tzw. „kryzysu”, który często grozi pomieszaniem podstawowych wartości i któremu często towarzyszą zachowania wprost bezrozumne, test Chmielowskiego może się chyba przydać. W archiwalnym numerze Magazynu Historycznego „Mówią wieki” znalazłem fragmenty bardzo stosowne.

Po pierwsze, według ks. Chmielowskiego wyraźnym znakiem obłąkania jest fakt, że obserwowany „koźlęciny przez 30 dni jeść nie chciał”. Muszę wyznać, że nieco się przestraszyłem, gdyż koźlęciny zgoła nie lubię i czasem tylko jadam ją w serach, a i to bardzo rzadko. Wskazówka następna jest równie frustrująca: obłąkaniec ma bowiem „oczy straszne, [a] członki słabe”. Oczy to mam chyba zwyczajne, lecz zaliczyłem już kilka operacji kolan i kostek – moje członki, a przynajmniej narząd ruchu, wyglądają na rzeczywiście słabe. Kolejna wskazówka diagnostyczna: „jeśli mówi językiem cudzoziemskim nie nauczonym”. O, to, to – wielokrotnie zdarzało mi się mówić językami cudzoziemskimi nie tyle nienauczonymi, ile niedouczonymi. Jest w tym chyba jakaś przesłanka obłąkania. „Na pytanie hardo odpowiadają. Spytani często, choć przymuszani, gadać nie chcą”. Znów się zgadza. I dalej: obłąkańcy czegoś się często lękają – ja, prawdę powiedziawszy, też. „Zębami zgrzytają, jak psy wściekłe zapienią się”. Tak, wiem, to podstawowy objaw: tocznie piany z ust; tego nie czynię, ale zębem zgrzytać mi się zdarza. A więc fifty-fifty. Charakterystyczne jest też, że obłąkani „idą nad jakieś przepaści, na drzewa, mury”. No, ja mam przynajmniej to za sobą.

I co najważniejsze: „Wszystkie rzeczy duchowne, święcone mają w nienawiści, osobliwie księży egzorcystów; w kościół wnijść nie chcą. Krzyża, wody święconej, ewangelii, pasji czytania tak nie lubią, że się zżymają, rzucają jak na torturze, pocą się, zgrzytają, w zmysłach tępieją, pomieszanie wielkie pokazują, na ziemię padają”.

Ten fragment wymaga może szerszego komentarza, bo wyznać muszę, że świętości szanuję, krzyż szanuję, a bywa, że czytam Ewangelię. Z dużą dla siebie korzyścią duchową. Takoż nie rzucam się, nie padam, nie zgrzytam, nie okazuję wielkiego pomieszania. Ba, uczucia numinotyczne, o których tak słusznie pisał Rudolf Otto w słynnej pracy o świętości, nie są mi wcale obce. Mój więc przypadek jest niejasny, sądzę jednak, że nie jestem obłąkany, również przez diabła, który przecież wciąż czai się w diagnozach ks. Chmielowskiego. Nie oddam się też w ręce żadnego z licznych w naszym kraju egzorcystów, nawet w ręce jednego z czołowych zawodników Legii Warszawa (choć wciąż jestem jej kibicem), który po zakończeniu kariery piłkarskiej wziął się za wypędzanie demonów.  Ale po cóż mówić o zawodnikach Legii Warszawa, skoro z ich rąk (a właściwie nóg) nie raz otrzymałem palmę męczeńską. Mam nadzieję, że będzie mi to kiedyś policzone.