© Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie
   |   21.12.2020

Turek w niewoli, czyli jak zostać cukiernikiem i dyplomatą w trudnych okolicznościach

Gdziekolwiek nie sięgniemy w kresowe dzieje dawnej Rzeczypospolitej, natykamy się na tłumy ludności gonione w męczeństwie jasyru. Można domniemywać, że słowo „jasyr” stoi centrum problemów XVII w., a jego największym popularyzatorem był nieśmiertelny Henryk Sienkiewicz, o którym pisać w tym kontekście nigdy za wiele. Zapewne wszyscy i wszystkie pamiętamy „Pana Wołodyjowskiego” i opowieści, którymi raczą się mieszkańcy chreptiowskiej stanicy. Są to rzeczy prawdziwie piękne i wzruszające. Może nigdy i nigdzie nasz pierwszy noblista nie wzniósł się na ten poziom stężenia emocjonalnego wyrazu. Ot, choćby opowieść o przyjaźni Muszalskiego (onże jest łucznik niechybny) i Dydiuka, Polaka i Kozaka. Ale na to jest opowieść pana Snitki (pięknego herbu Miesiąc Zatajony) o jego własnym, zresztą na powrót odebranym jasyrze, czyli Azji Tuhajbejowiczu. Nie tylko oni nas, ale i my ich.

Otóż, gdy 11 czerwca 1688 r. wojska cesarskie pod komendą gen. Antoniego Caraffy zdobyły twierdzę Lipawa, popadł w ich ręce (a zwłaszcza w ręce niejakiego pana Fishera) młody człowiek znany później pod imieniem Osmana z Temeszwaru. Nie wiem czy polityczniej jest pisać dzisiaj Temeszwar czy Timisoara. Wybrałbym raczej formę węgierską, co nie oznacza, że wszystko, co węgierskie nie jest mi obce. Owszem jest: admirał Horthy, Orban, czy piekielna zupa rybna, jakkolwiek w ogóle uważam węgierską kuchnię za znakomitą.

Ów młodzieniec mający podówczas lat około 20 nie odznaczał się niczym specjalnym, może poza zdolnościami do języków i – jak się okazało – niemałą przedsiębiorczością i energią. Napisał był pamiętnik o swych przejściach w niewoli, skąd m.in. dowiadujemy się, że nauczył się w niej zacnego fachu cukiernika.

Po długich targach, w których Osman zaniżał swą wartość, a Fiszer ją zawyżał, stanęło na 60 sztukach złota, z którą to propozycją Osman pojechał na słowo do domu. Powrót był dość dramatyczny, bo napadli go na gościńcu złoczyńcy, lecz jakimś cudem krótko potem wojskowy podjazd dopadł złodziejów i odzyskał osmanową kasę. Później Osmanowi nie wiodło się jednak zbyt dobrze, bo pan poszedł na wojnę i zostawił go w łapach swoich sług, którzy trzymali go o chlebie i wodzie. Po jakimś czasie wylądował w twierdzy Ivanić, gdzie przypadł do gustu jej komendantowi, generałowi Otto von Stubenbergowi, który w końcu wywiózł go do swego zamku pod Grazem. Ale metą dla Osmana okazał się dwór hrabiego Christopha Dietmara von Schallenberga, gdzie przebywał długo i dość szczęśliwie, gdyż magnat obdarzał go sympatią, zabrał nawet ze sobą w podróż do Mediolanu.

I zasadniczo dobrze mu się działo, choć z biegiem lat coraz dalej widniał słodki ptak wolności. Nadzieje wróciły po pokoju karłowickim (1699), który zakładał wymianę jeńców. Jednakże, aby dostać się do swoich, Osman, którego hrabia generał wcale nie chciał się wyzbyć, musiał wykonać pewien dość odrażający ruch. Oto powziął wiadomość, że jeden z zarządców pana gwałci jego niewolnicę i szantażem wszedł w posiadanie dokumentów wyjazdowych, oczywiście fałszywych.

No i się udało. Prędko przedostał się na nieodległe przecież terytorium baszy Temeszwaru, który docenił jego talenty, zwłaszcza językowe (Osman wiele nauczył się w niewoli). Został więc nasz bohater kimś na kształt tłumacza dyplomatycznego. Przykładowo basza wziął go ze sobą do Siedmiogrodu, gdzie przedstawiciele Wielkiej Porty negocjowali z Rakoczym jakieś kwestie graniczne. A to przecież kariera!

Osman umarł dopiero w roku 1756 pozostawiając po sobie dość znaczny majątek i pamiętnik opowiadający o swej niewoli u giaura. No, nie ma jak w niewoli.