Życie Juliana Ursyna Niemcewicza (1758–1841), znanego literata, pamiętnikarza i jednego z koryfeuszy polskiej myśli oświeceniowej, obfitowało w liczne podróże. Znając jego talent pisarski i siłę wyrazu jego tekstów, można jedynie żałować, że tak niewiele wspomnień z jego zagranicznych wojaży dotrwało do czasów współczesnych. Niewątpliwie do bardzo cennych opisów tego typu należą impresje z podróży do Włoch, rozpoczętej w 1783 r. Niemcewicz pozostający przez wiele lat w bezpośrednim otoczeniu generała wojsk litewskich Adama Kazimierza Czartoryskiego opuścił wówczas przejściowo swego patrona i udał się na Półwysep Apeniński w towarzystwie Michała Sołtyka. Swoje wrażenia opisał w autobiografii zatytułowanej Pamiętniki czasów moich, wydanych dopiero pośmiertnie w 2. poł. XIX w.
Właściwie od samego początku narracja – spisywana po wielu latach, już w XIX w. – wykazuje cechy wrażliwości typu sentymentalnego, a nawet romantycznego, ujawniając silną skłonność autora do zadumy i podziwu dla uroku i majestatu przyrody. Pierwszym godnym wspomnienia miejscem na podróżnej mapie Niemcewicza był włoski Triest, gdyż górzystej Styrii nie poświęcił wiele miejsca. Zjeżdżając z gór w kierunku Morza Adriatyckiego, był szczerze urzeczony i wzruszony widokiem wielkiego przestworu wodnego, a spojrzenie na las masztów w porcie oraz żagle statków wyruszających w rejs skłoniło go do głębokiej zadumy egzystencjalnej i skojarzyło mu się ze strofami poezji George’a Byrona.
Projekt wycieczki do Dalmacji oraz obejrzenia pałacu cesarza Dioklecjana w Splicie zniweczyła wiadomość o „powietrzu”, czyli panującej w okolicach tego miasta epidemii choroby zakaźnej. Wpłynięcie do Wenecji ukazało mu świat miasta pociętego kanałami o długowiecznej tradycji kupieckiej i politycznej. Widział pompatyczną ceremonię zaślubin z morzem, której przewodniczył doża, a później wspaniałe przyjęcie ozdobione iluminacjami. Traktował te zewnętrzne przejawy potęgi jako resztki świetności silnej niegdyś republiki, w jego czasach władza dożów chyliła się ku upadkowi, a zbyt duże uprawnienia miała inkwizycja. W dalszej drodze przez Bolonię Niemcewicz przekraczał Apeniny, urzekły go malowniczość gór oraz poczucie wolności na widok chmur przepływających u jego stóp. Zachwyciła go Florencja, w szczególności jej wspaniała galeria sztuki ze zbiorami rzeźb, żywo przypominającymi mu kulturę i sztukę starożytnej Hellady.
W wielu włoskich miastach spotykał pamiątki rodaków, nawet te zostawione przed niemal dwoma stuleciami. Opisywał je z nostalgią, czując się uczestnikiem sztafety pokoleń. Na wieży bazyliki św. Marka w Wenecji znalazł inskrypcję wyrytą przez jednego z Firlejów. W Padwie odnotował ślady studiów licznych Polaków utrwalone na przestrzeni wieków w metryce tamtejszego uniwersytetu. Zbiory kuriozów muzealnych w Bolonii odsłoniły przed nim prezent Stefana Batorego dla papieża w postaci spreparowanego rysia. Widok antycznych ruin i wielkiego bogactwa dzieł sztuki wzorowanych na starożytnych posągach i rzeźbach wywołał u podróżnika smutną refleksję dotyczącą ubóstwa polskich zbiorów artystycznych, spustoszonych i zrabowanych w wyniku licznych wojen, zorganizowanych i systematycznych rabunków i konfiskat dokonanych przez najeźdźców zewnętrznych, którzy przez wieki nękali Rzeczpospolitą, uszczuplając jej kulturowe dziedzictwo. Do największych grabieżców zaliczał Szwecję i Rosję, pisał, że wiele polskich skarbów sztuki zdobiących niegdyś królewskie pałace i magnackie rezydencje znajdowało się w Sztokholmie, Moskwie i Petersburgu.
Odmienne, bo już całkowicie optymistyczne odczucia towarzyszyły Niemcewiczowi na „ziemi klasycznej”, w Rzymie. Wieczne Miasto było dla niego kwintesencją i uosobieniem rzymskiego antyku, wspaniałej imperialnej historii cesarstwa i odwieczności instytucji papiestwa. Aczkolwiek zwiedzanie bazyliki św. Piotra napełniło go podziwem dla majestatu i proporcji tej gigantycznej budowli, to rozczarowało do głębi porównaniem do niemających konkurencji architektonicznej piramid egipskich. Mnóstwo skojarzeń historycznych wywołała w nim wizyta w Koloseum, arenie męczeństwa pierwszych chrześcijan oraz okrutnych walk gladiatorów. Ruiny antycznego amfiteatru były jednak dla niego jeszcze czymś więcej niż tylko pomnikiem świetnej przeszłości odwiecznego Rzymu. Odczytane w kontekście współczesnej historii miejsce subtelnych poetyckich wzruszeń Wergiliusza stało się symbolem zagrożenia Europy przez „hordy barbarzyńców wylewające się z północy”.
Pobyt we Włoszech dopełniła wycieczka do Neapolu. Szczególnego poruszenia doznał Niemcewicz na widok odkrytych przez archeologów pozostałości Pompejów i Herkulanum. Nie żałował losu zniszczonych miast, lecz swojej własnej doli, pragnąc raczej żyć przed wiekami w ich murach i zginąć razem z nimi, niż patrzeć „na dzisiejszą zgubę ojczyzny”. Te smutne dywagacje zepchnęły w cień sprawcę tej tragedii, czyli wulkan Wezuwiusz. Brak opisu tej góry Niemcewicz zrekompensował podczas wypadu na Sycylię, kiedy wziął udział w wyprawie na szczyt Etny, innego i dużo wyższego włoskiego wulkanu. Wspinaczka z przewodnikiem i wynajętymi mułami zajęła cały dzień i pozwoliła dotrzeć do linii wiecznego śniegu, gdzie rozbito obóz i spędzono noc. Wschód słońca odsłonił niesamowitą panoramę morza i Sycylii w okolicy miasta Katania. W dalszej perspektywie majaczyły tereny Kalabrii i wybrzeża Grecji spowite we mgle. Godzina spędzona na szczycie góry dała Niemcewiczowi możliwość spojrzenia w otchłań krateru drzemiącego wulkanu, który wyrzucał jedynie chmury czarnego dymu. Było to ostatnie włoskie doświadczenie polskiego wojażera w tej części podróży, którą zamykał rejs na Maltę.
Źródło:
Julian Ursyn Niemcewicz, Pamiętniki czasów moich, Paryż 1848.